ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Korneff pokazał mi wzory liter, opowiadał o
piśmie wypukłym i wklęsłym,
o pozłacaniu pisma, a także o tym, że ze złotem nie jest tak tragicznie: dobrym
starym talarem można by
pozłocić konia i jeźdźca, co natychmiast przypomniało mi galopujący zawsze w
stronę piaskowni pomnik
cesarza Wilhelma na Targu Siennym w Gdańsku, który obecnie może pozłocą polscy
konserwatorzy, mimo
konia i jeźdźca w złocie nie porzuciłem jednak nieśmiałej, coraz cenniejszej
myśli, nosiłem się z nią,
formułowałem już, gdy Korneff objaśniał mi działanie trójnożnej maszyny
punktującej do prac
rzeźbiarskich, gdy opukiwał kłykciem różne, zwrócone w prawo lub w lewo, gipsowe
modele
Ukrzyżowanego.
- Więc przyjąłby pan terminatora? - moja nieśmiała myśl wyszła z ukrycia. - Bo w
zasadzie szuka pan
terminatora, prawda? - Korneff potarł plastry na czyrakowatym karku. - Chodzi mi
o to, czy w razie czego
przyjąłby pan mnie na terminatora? - Pytanie było źle postawione, toteż
poprawiłem się zaraz. - Proszę nie
lekceważyć moich sił, szanowny panie Korneff. Tylko nogi mam nie najmocniejsze.
Ale w ręku nie
zabraknie mi krzepy. - Porwany własną energią, idąc już teraz na całego,
obnażyłem lewe ramię, podsunąłem
Korneffowi mały wprawdzie, ale twardy muskuł, a gdy nie chciał dotknąć, wziąłem
szpicak z muszlowca,
pokazałem, jak sześciokątny metal podskakuje przekonująco na moim pagórku
wielkości tenisowej piłki,
przerwałem tę demonstrację dopiero wtedy, gdy Korneff nastawił szlifierkę,
puścił szaroniebieską tarczę
karborundu, która zaczęła wirować z piskiem po trawertynowym cokole na
dwuczęściową ścianę, a
wreszcie, ze wzrokiem wlepionym w maszynę, przekrzyczał hałas szlifierki:
- Zastanów się jeszcze nad tym, synu. To ciężka harówka. A jak ci ochota nie
minie, to możesz przyjść na
praktykę.
Idąc za radą kamieniarza zastanawiałem się nad swoją nieśmiałą myślą przez
tydzień, codziennie
porównywałem kamyki do zapalniczek Kurtusia z kamieniami nagrobnymi przy
Bittweg, słuchałem
wyrzutów Marii: - Jesteś u nas na garnuszku, Oskarze. Weź się za coś: za
herbatę, kakao albo mleko w
proszku! - ale nie brałem się za nic, pozwalałem Guście, która stawiała mi za
wzór nieobecnego Köstera,
chwalić moją rezerwę wobec czarnego rynku, cierpiałem jednak bardzo z powodu
mojego syna Kurta, który
wymyślając i przenosząc na papier kolumny liczb nie dostrzegał mnie w podobny
sposób, w jaki ja przez
całe lata umiałem nie dostrzegać Matzeratha.
Siedzieliśmy przy obiedzie. Gusta wyłączyła dzwonek, żeby klienci nie zaskoczyli
nas nad jajecznicą ze
słoniną. Maria powiedziała: - Widzisz, Oskarze, możemy sobie na to pozwolić
tylko dlatego, że nie siedzimy
z założonymi rękami. - Kurtuś westchnął. Kamyki do zapalniczek spadły na
osiemnaście. Gusta jadła dużo i
nie odzywała się ani słowem. Poszedłem w jej ślady, zajadałem ze smakiem, ale
zajadając, może z winy
jajek w proszku, czułem się nieszczęśliwy i trafiwszy na jakąś chrząstkę w
słoninie poczułem nagłą i palącą
potrzebę szczęścia, wbrew wszelkiemu rozsądkowi łaknąłem szczęścia, cały
sceptycyzm nie równoważył
pragnienia szczęścia, za wszelką cenę chciałem być szczęśliwy i wstałem, podczas
gdy tamci jeszcze jedli i
byli zadowoleni z jajek w proszku, podszedłem do szafy, jak gdyby szczęście
czekało w pogotowiu,
pogrzebałem na swojej półce, za albumem z fotografami, pod księgą mądrości,
znalazłem, nie, nie szczęście,
tylko dwie paczuszki środków dezynfekcyjnych pana Fajngolda, wyjąłem z jednej
paczuszki, nie, z
pewnością nie szczęście, tylko gruntownie wydezynfekowany rubinowy naszyjnik
mojej biednej mamy,
przed laty, pewnej zimowej, pachnącej śniegiem nocy wzięty przez Jana Brońskiego
z wystawy, w której
Oskar, wówczas jeszcze szczęśliwy i zdolny do rozśpiewywania szkła, wyśpiewał
okrągły otwór. I z
klejnotem w garści opuściłem mieszkanie, widziałem w klejnocie pierwszy stopień
do... ruszyłem w drogę
ku... dojechałem do Dworca Głównego, bo jeśli się uda, myślałem sobie, to...
zastanawiałem się długo i
zdałem sobie jasno sprawę... ale Jednoręki i Sas, którego inni nazywali
Asesorem, zdawali sobie jasno
sprawę tylko z wartości rzeczywistej, nie mieli pojęcia, jak ogromnie wzrosła
moja dojrzałość do szczęścia, z
chwilą gdy za naszyjnik mojej biednej mamy dali mi teczkę z prawdziwej skóry i
piętnaście kartonów
amerykańskich papierosów marki Lucky Strike.
Po południu wróciłem do rodziny w Bilk. Wyłożyłem na stół piętnaście kartonów,
majątek, Lucky Strike w
dwudziestkach, zadziwiłem swoich, podsunąłem im opakowaną jasną górę tytoniu, to
dla was,
powiedziałem, tylko od dzisiaj zostawcie mnie w spokoju, papierosy są chyba
warte mojego spokoju, a poza
tym od dzisiaj ma mi tu być menażka z obiadem, którą będę zabierał w teczce do
pracy. Bądźcie szczęśliwi
ze sztucznym miodem i kamykami do zapalniczek, powiedziałem bez gniewu i
oskarżeń, moja sztuka będzie
się nazywać inaczej, moje szczęście będzie odtąd wypisane - albo mówiąc bardziej
fachowo: wyżłobione -
na kamieniach nagrobnych.
Korneff wziął mnie na praktykę za sto marek miesięcznie. Było to tyle co nic,
ale w końcu opłaciło się. Już
po tygodniu okazało się, że na grube roboty kamieniarskie nie starcza mi sił.
Miałem ociosać świeżo
wydobytą ścianę belgijskiego granitu na czteromiejscowy grób i po niespełna
godzinie dłuto wypadło mi z
ręki, a bijak trzymałem całkiem bez czucia. Także grube szpicowanie musiałem
zostawić Korneffowi, sam
zaś, wykazując zręczność, specjalizowałem się w szpicowaniu gładkim,
zębakowaniu, wytyczaniu
powierzchni dwiema prowadnicami, w ciągnieniu czterech krawędzi dolomitowych
obramień
|
WÄ
tki
|