ďťż

A ty idź po kapitana...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Zwrócił się do Galvina. - Odezwiesz się dopiero, gdy zapyta cię kapitan - wycedził unosząc palec. - Dopiero wtedy. - Tak jest, sir - odpowiedział lodowatym tonem Keith. Żandarm przez chwilę wyglądał, jakby chciał go uderzyć, ale skrzyżował spojrzenia z Galvinem i zrezygnował z tego pomysłu. Odwrócił się z kamienną twarzą i odszedł pokonferować z jednym z żołnierzy. Galvin spojrzał na Martine. Jej bladość spowodowana była chyba raczej wyczerpaniem, bo sądząc ze zwykłego dla niej wyrazu dostojeństwa na twarzy w pełni panowała nad sobą. Naprawdę miała klasę. Kapitanem okazał się młody, najwyżej trzydziestoletni biały mężczyzna noszący długi przeciwdeszczowy płaszcz, pod którym miał nieco przybrudzony, szary mundur polowy, oraz wymiętą czapkę wieńczącą bujną grzywę włosów. Na rękawie miał totem 4 Specjalnej Grupy Uderzeniowej, elity elit. Wchodząc na polankę najpierw przyjrzał się dokładnie dziewczynie. Dopiero potem skierował się ku Galvinowi. - Sierżant Keith Galvin, 2 kompania 6 Legionu, melduje się na rozkaz - odezwał się Keith kiedy tamten tylko się zbliżył. Kapitan zmierzył go trudnym do interpretacji spojrzeniem. - 6 Legion, tak? - zapytał ignorując salut. - Od pułkownika Verkhana? - Od pułkownika Anoeda, sir - sprostował Galvin. - Pułkownik Verkhana dowodzi legionową grupą wsparcia pancernego. - Aha - mruknął kapitan wykonując drobny ruch ręką. W tej samej sekundzie Galvin zrozumiał, że zdał egzamin. Gdyby go nie zdał, to na ruch dłoni oficera ci z tyłu strzeliliby mu w plecy. - Skąd pan tu się wziął, sierżancie? - Dziś rano udało mi się uciec z niewoli, sir - streścił w kilku słowach wydarzenia ostatnich dni. - Po co wzięliście ze sobą dziewczynę? - oficer spojrzał na Martine. - I dlaczego ją wypuściliście? - Nie wypuściłem, sir - skłamał gładko Galvin. - Uciekła mi. Właśnie jej szukałem kiedy pańscy ludzie... no, kiedy ich spotkałem. Jest dla mnie bardzo cenna. - A to z jakiego powodu? - zapytał sierżant. Keith wyprostował się i zmierzył go wzrokiem. - Jak rozumiem, zostanę przyjęty do grupy? - mruknął ze nieco udawaną swobodą. Kiedy oficer potwierdził lekkim skinięciem głowy, dodał - Sądzę, że można przy jej pomocy wydostać się stąd. Pochodzi z jednego z najbardziej znanych i najbogatszych rodów Galaktyki. Taka zakładniczka jest wiele warta, bardzo wiele - zawiesił głos. - Można to wykorzystać. Spojrzał przez ramię kapitana na Martine. Tak jak wszyscy inni słuchała jego przemowy i wpatrywała się w niego z nienawiścią. Nienawiścią rosnącą z każdą sekundą, czuł to. Ale musiała to znieść, choćby dla własnego dobra. - Pomysł wydaje się dość interesujący - przyznał oficer. - Ale zastanowimy się nad nim później. Czas ruszać. Weź swoją broń, żołnierzu i dołącz do kolumny. - A co z nią? - zapytał siwowłosy sierżant. - Wyznacz eskortę - odparł oficer czyniąc lekki ruch ręką i obracając się, aby ponownie obejrzeć Martine. - Ruszajmy już. - Nie zgadzam się! - zaprotestował ostro sierżant. - Nasza grupa jest i tak dość liczna. Zabieranie ze sobą jeńców to samobójstwo. Ona zdradzi nas na pierwszym postoju. Jak upilnujemy ją w tej gęstwinie? - Poradzimy sobie - uspokoił go oficer - Dalej. Nie traćmy czasu. Galvin musnął Martine spojrzeniem, udając, że nie dostrzega pogardliwego wyrazu jej twarzy i skierował się zgodnie z wskazówką sierżanta na koniec kolumny. Dostał mu się spory plecak wypełniony suszoną żywnością. Zamienił kilka słów z żołnierzem pomagającym zarzucić mu ten majdan na plecy i dowiedział się paru szczegółów. Sierżant nazywał się Stacy, natomiast nazwisko kapitana brzmiało Clifton, Mark Clifton. Obiło się ono już kiedyś Galvinowi o uszy przy okazji debat nad ofensywą Daen'khaan. Mark Clifton był tym, który przerwał swoim oddziałem obronę planetarnego punktu dowodzenia republikanów wymuszając tym samym kapitulację całej Daen'khaan. Zręczny żołnierz i tym razem postąpił właściwie. Pokłócił się z dowódcą niedobitków wojsk Imperium majorem Berthainem, zwolennikiem niezwłocznego ataku na pozycje rebeliantów, i odłączył się od jego zgrupowania tuż przed natarciem z garstką wiernych ludzi. Co chciał przez to osiągnąć, Keith mógł się tylko domyślać. Z przodu podano sygnał i kolumna ruszyła noga za nogą naprzód. Deszcz przestał już padać i wypogodziło się, ale nawet mimo widoku słońca Galvin szybko stracił orientację. Po paru godzinach marszu wiedział już tylko, że idą na zachód, w dość słabo zbadany obszar dżungli. Mimo najwyraźniej starannie wytyczonej marszruty nie zdołali pokonać więcej jak dziesięć mil. Dodatkowym utrudnieniem były patrole rebelianckie na gravskuterach pojawiające się często z nieprzyjemną szybkością. Wielokrotnie tylko ostrzegawcze sygnały od własnych zwiadowców pozwalały im zakopać się na czas w zielonym morzu paproci i innych roślin. Gdy nadszedł wieczór większość żołnierzy była wyczerpana psychicznie i fizycznie. A kiedy Stacy wydał wreszcie wyczekiwany rozkaz zatrzymania na noc, ponad połowa jego ludzi, w tym wszyscy tragarze, osunęła się z westchnieniem ulgi na ziemię. Clifton rozkazał im ukryć się głęboko w krzakach i przeczekać do rana
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.