ďťż

– W porządku...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Mówił ostrym tonem. Poczuł, jak ból zaciska się wokół jego szyi, gdy odwrócił głowę do tyłu, by na nią spojrzeć. Powtórzył: – Cholera – mówię poważnie, Paige. Spojrzała w dół, zdziwiona, ponieważ nigdy nie odzywał się w ten sposób. – OK. Będę miała go stale pod ręką. – Dobrze. Skierował się w stronę kuchni, gdzie był telefon, i zdołał dotrzeć do jadalni, gdy usłyszał krzyk Paige. Popędził z powrotem do przedpokoju, z sercem walącym tak mocno, że z trudem oddychał. Spodziewał się, że ujrzy Paige w uścisku Tego Drugiego. Stała u szczytu schodów, przerażona widokiem makabrycznych plam na dywanie, które zobaczyła po raz pierwszy. – Nie przypuszczałam... – spojrzała z góry na Marty’ego. – Tyle krwi. Jak zdołał... tak po prostu odejść? – Nie mógłby tego zrobić, gdyby był... jedynie człowiekiem. Dlatego jestem pewien, że on wróci. Może nie dzisiaj, może nie jutro, może nie w przyszłym miesiącu, ale wróci. – To szaleństwo, Marty. – Wiem. – Słodki Jezu – powiedziała, a zabrzmiało to bardziej jak modlitwa niż bluźnierstwo, i ruszyła pospiesznie do sypialni. Marty wrócił do kuchni i wyjął z szafki berettę. Choć sam załadował pistolet, teraz wysunął magazynek, sprawdził go, wsunął z powrotem i wprowadził nabój do komory zamkowej. Zauważył mnóstwo zachodzących na siebie brudnych odcisków stóp na płytkach podłogi. Wiele z nich było wciąż mokrych. W ciągu ostatnich dwu godzin policjanci wchodzili i wychodzili, i najwyraźniej nie wszyscy pomyśleli o tym, żeby wytrzeć buty przed drzwiami. Choć wiedział, że byli zajęci i mieli ważniejsze sprawy na głowie, niż martwienie się o jego podłogę, to jednak odciski stóp i bezmyślność, jaką się wykazali, wydawały się Marty’emu czymś równie brutalnym jak napaść dokonana przez Tego Drugiego. Poczuł złość i niechęć. Współczesny system prawny opierał się na przesłance, że zło bierze się głównie z niesprawiedliwości społecznej. Przestępców uznano za niewinne ofiary społeczeństwa. Prawie tak samo niewinne jak ludzie, których obrabowali albo zabili, a którzy byli ich ofiarami. Ostatnio zwolniono z kalifornijskiego więzienia człowieka po odsiedzeniu sześciu lat za zgwałcenie i zamordowanie jedenastoletniej dziewczynki. Sześć lat. Dziewczynka, oczywiście, była równie martwa jak przedtem. Takie rzeczy były teraz tak powszechne, że cała historia nie wzbudziła szczególnego zainteresowania prasy. Jeśli sądy nie chciały chronić bezbronnych jedenastolatków, i jeśli obydwie izby Kongresu nie chciały ustanowić przepisów, zmuszających sądy do właściwego działania, to nie można było liczyć na to, że sędziowie i politycy będą chronić kogokolwiek, w każdym miejscu i o każdym czasie. Ale, do diabła, człowiek spodziewał się, że przynajmniej policjanci będą po jego stronie, ponieważ policjanci pracowali na ulicy, byli w samym sercu walki, i wiedzieli, jaki naprawdę jest świat. Wielcy mądrale w Waszyngtonie i zadowolone z siebie eminencje w sądach odizolowali się od rzeczywistości wysokimi pensjami, nieskończonymi przywilejami i tłustymi emeryturami: mieszkali w ogrodzonych posiadłościach, pilnowanych przez prywatnych strażników, posyłali dzieci do prywatnych szkół i tracili kontakt z rzeczywistością. Ale nie policjanci. Policjanci byli pracującymi mężczyznami i kobietami. Każdego dnia widzieli zło; zdawali sobie sprawę, że jest ono równie powszechne wśród uprzywilejowanych, co wśród przedstawicieli middle class i biedoty. I musieli wiedzieć, że mniej należy winić społeczeństwo, a bardziej niedoskonałą naturę ludzkiego gatunku. Policja miała być ostatnią linią obrony przed barbarzyństwem. Ale jeśli policjanci traktowali z cynizmem system, na straży którego kazano im stać, jeśli wierzyli, że są jedynymi, którym jeszcze zależy na sprawiedliwości, to w końcu przestanie im zależeć. Przeprowadzali te swoje testy kryminalistyczne, wypełniali grube stosy papierów, zostawiali brudne ślady na podłodze poszkodowanego i odjeżdżali, nie okazując mu nawet współczucia. Stojąc w kuchni z załadowaną berettą w dłoni, Marty wiedział, że wraz z Paige stworzyli właśnie swoją własną linię obrony. Nikt inny, tylko oni. Nie przedstawiciele władzy. Nie strażnicy publicznego porządku. Potrzebował odwagi, ale również wyobraźni, która była jego narzędziem pracy. Zdawało się, że żyje w czarnej powieści, w tej amoralnej rzeczywistości, w której rozgrywała się akcja opowiadań Jamesa M. Caina czy Elmore’a Leonarda. Przetrwanie w tym mrocznym świecie zależało od szybkiego myślenia, błyskawicznego działania, całkowitej bezwzględności. Cała rzecz polegała na tym, by umieć wyobrazić sobie najgorsze i być na to przygotowanym. Nie dać się zaskoczyć. Miał pustkę w głowie. Nie wiedział, dokąd pójść, co robić. Spakować się i wyjść z domu, zgoda. Ale co dalej? Wpatrywał się po prostu w broń, którą trzymał w ręku
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.