ďťż

Należałoby porządnie wywietrzyć ten pokój… Pachnie tu tysiącem potraw...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Dlaczego Julianna wynajęła pokój właśnie tu? Przecież dobrze zarabia”. — Mówi, żeby pani weszła na górę — oznajmiła pani Dennis, wracając do salonu. W jej głosie brzmiało powątpiewanie. Panna Brooke była naprawdę w bardzo złym humorze. Wąskie, strome schody wyglądały odpychająco, jakby chciały odstraszyć swoim widokiem. Na pewno korzystały z nich tylko osoby, które były do tego zmuszone. W małym przedpokoju obicie w strzępach zwisało ze ścian. A pokój Julianny wydawał się jeszcze brzydszy niż salon. Za całe oświetlenie służyła mała gazowa lampka. Żelazne łóżko było zapadnięte pośrodku, a przysłonięte nędznymi firankami okno wychodziło na ogród, znajdujący się na tyłach domu. W danej chwili w ogrodzie nie było nic poza wielkim usypiskiem suchej trzciny. Lecz poza nim widniał szereg wyniosłych lombardyjskich topoli, płonących w promieniach zachodzącego słońca, a w dali majaczyły słabo zarysowane, purpurowe wzgórza. — Och, panno Brooke, niech pani spojrzy na ten zachód — powiedziała Ania gwałtownie, siadając na twardym fotelu na biegunach, który wskazała jej Julianna. — Widziałam sporo zachodów — odparła ta ostatnia zimno, nie poruszając się. — Ale tego pani nie widziała. Nie zdarzają się dwa takie same zachody słońca. Siądźmy tu i pozwólmy naszym duszom zatonąć w tym cudownym widoku — odparła Ania. A pomyślała: „Czy kiedykolwiek powiesz coś miłego?” — Niech pani nie będzie głupia. Najbardziej obraźliwe słowa! Wypowiedziane tonem, który czynił z nich straszliwą obelgę. Ania odwróciła wzrok od zachodu słońca i spojrzała na Juliannę, bardziej niż kiedykolwiek skłonna porzucić swoje zamiary i odejść. Lecz oczy Julianny wyglądały dziwnie. Czyżby płakała? Nie, z pewnością nie. Nie można było wyobrazić sobie Julianny Brooke płaczącej. — Nie wydaje się pani być rada z mojej wizyty — powiedziała Ania powoli. — Nie zwykłam udawać. Nie posiadam pani daru odgrywania roli królowej i mówienia właściwych rzeczy do każdego. Niejestem rada z pani wizyty. Czyż ten pokój może być miejscem odpowiednim na czyjąkolwiek wizytę? Julianna pogardliwie wskazała na obdrapane ściany, brudne, zniszczone krzesła i podartą muślinową serwetę na stole. — Ten pokój nie jest przyjemny, ale dlaczego pani w nim mieszka, jeśli go pani nie lubi? — Och! Dlaczego? Pani by tego nie zrozumiała. To nie ma znaczenia. Nie obchodzi mnie, co ludzie myślą. Czemu pani tu przyszła? Nie sądzę, aby celem pani odwiedzin była chęć rozkoszowania się zachodem słońca. — Przyszłam spytać, czy nie spędziłaby pani Bożego Narodzenia ze mną na Zielonym Wzgórzu. „No — pomyślała Ania — teraz usłyszę dalsze ironiczne uwagi. Wolałabym, żeby chociaż usiadła. Stoi na środku pokoju, jakby Czekała, aż wyjdę”. Ale przez chwilę panowała cisza. Wreszcie Julianna powiedziała wolno: — Dlaczego pani mnie zaprasza? Przecież nie lubi mnie pani. — Po prostu nie mogę znieść myśli, że jakakolwiek ludzka istota miałaby spędzić Boże Narodzenie w miejscu takim jak to — odparła Ania otwarcie. I teraz sarkazm Julianny znalazł ujście. — Och, rozumiem. Chwilowy odruch litości. Doprawdy, panno Shirley, jeszcze nie jestem osobą, której należy okazywać miłosierdzie. Ania wstała. Jej cierpliwość została wyczerpana. Przeszła przez pokój i zajrzała Juliannie w oczy. — Julianno Brooke, czy chcesz o tym wiedzieć, czy nie, przydałoby ci się porządne lanie! Przez chwilę patrzyły na siebie w milczeniu. — No, ulżyła sobie pani — odezwała się Julianna, lecz obraźliwy ton zniknął z jej głosu, a w kącikach ust ukazało się coś niby słaby przebłysk uśmiechu. — Tak — odrzekła Ania. — Od dawna chciałam to pani powiedzieć. Nie proszę pani na Zielone Wzgórze z litości. Wie pani o tym doskonale. Powiedziałam, jaka jest prawdziwa przyczyna. Nikt nie powinien spędzać świąt tutaj. Sama myśl o tym jest wręcz nieprzyzwoita! — Zaprosiła mnie pani, gdyż mnie pani żałuje. — Owszem, jest mi pani żal. Wyrzuciła pani życie poza drzwi, a teraz ono pani nie chce. Czas z tym skończyć, Julianno. — Stare przysłowie: „Jeśli uśmiechniesz się do lustra, ono uśmiechnie się do ciebie”, w interpretacji Anny Shirley — powiedziała Julianna. — Jest prawdziwe jak wszystkie stare przysłowia. No więc, pojedzie pani na Zielone Wzgórze czy nie? — A co by pani powiedziała, gdybym się zgodziła? Co by pani sobie powiedziała w duchu, a nie głośno do mnie? — Powiedziałabym, że jest to pierwszy przebłysk zdrowego rozsądku, jaki u pani widzę — odparła Ania. Julianna niespodziewanie roześmiała się. Podeszła do okna i chmurnie spojrzała na ostatnie purpurowe pasmo, jakie pozostało po wzgardzonym przez nią słońcu. Wreszcie odwróciła się. — Bardzo dobrze zatem. Pojadę. Teraz może pani grzecznie powiedzieć to, co wypada. A więc, że cieszy się pani bardzo i że przyjemnie spędzimy czas. — Bo naprawdę się cieszę. Ale nie wiem, czy spędzi pani przyjemnie ten czas. To zależy w głównej mierze od pani, panno Brooke. — Och, postaram się zachowywać przyzwoicie. Zdziwi się pani. Zapewne nie będę zbyt wesołym gościem, ale obiecuję, że nie będę jadła nożem zamiast widelcem i nie powiem nic obraźliwego ludziom, którzy nawiążą ze mną rozmowę o ładnej pogodzie. Wyznam pani szczerze, że pojadę tylko dlatego, że nawet ja nie mogę znieść myśli o pozostaniu tu samej na gwiazdkę. Pani Dennis jedzie do Charlottetown, aby spędzić Boże Narodzenie z córką. Okropność, musiałabym sama sobie gotować Jestem beznadziejną kucharką. Tak więc ciało odniosło zwycięstwo nad rozsądkiem. Ale czy przyrzeknie mi pani, że nie będzie pani składała m życzeń Wesołych Świąt? Wcale nie chcę być wesoła na święta. — Dobrze, lecz nie ręczę za bliźnięta. — Nie będę pani tu zatrzymywała. Jeszcze by się pani zaziębiła. Lecz widzę, że miejsce pani ukochanego zachodu zajął zupełnie pokaźny księżyc. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, przejdę się z panią kawałek i pomogę go pani podziwiać. — Nie mam nic przeciwko temu — powiedziała Ania. — Ale musi pani wiedzieć, że w Avonlea księżyc jest daleko piękniejszy. — A więc jedzie? — spytała Rebeka Dew, napełniając gorącą wodą butelkę dla Ani. — Hm, panno Shirley. Mam nadzieję, że nie wpadnie pani na pomysł, żeby nawrócić mnie na mahometanizm… Prawdopodobnie zdołałaby pani to uczynić. Gdzie jest Ten Kot? Lata po całym mieście, a przecież jest zero! — Ale nie na nowym termometrze. Marcin leży w fotelu na biegunach przy piecu w mojej wieży i chrapie ze szczęścia. — Aha — zakończyła Rebeka Dew, wstrząsając się z zimna przy zamykaniu drzwi kuchennych. — Chciałabym, aby wszystkim na świecie było dzisiejszego wieczoru równie ciepło i przyjemnie jak nam
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.