ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
..
Rzeka płynie
Dzień rozdawnictwa paczek w
"Pomocy Najbiedniejszym" był dla
Ani dniem wytężonej, gorączkowej
pracy. Zawiadomienia, wysyłane
przez nią o tej upragnionej
wieści, zataczały szerokie koła
i docierały wszędzie, tak że w
dniu oznaczonym już od szóstej
rano tworzyły się olbrzymie
kolejki na schodach przed
zamkniętymi jeszcze drzwiami
Sekcji Pomocy Dzieciom, chociaż
Ania wypisywała na kartach różne
dni i godziny. Każda z petentek
chciała być pierwsza, drżąc z
obawy, że w przeciwnym razie nie
otrzyma tej manny z nieba. Jeśli
miano w domu kogoś chorego, to
zwlekano go z łóżka i wyprawiano
do "Opieki" w nadziei, że
wzruszy serce urzędniczki i
rychło dostanie zdobycz. Gdy
wreszcie Ania zjawiła się o
zwykłej godzinie, witał ją chór
niecierpliwych głosów: - Dzień
dobry, panno Aniu! Nareszcie! A
my już tak długo czekamy! - Nie
biorąc do serca tego
niesłusznego wyrzutu, dziewczyna
stawała w swym pokoiku przed
okienkiem i wydawała kwity, na
których kobiety gryzmoliły swój
podpis, stwierdzający odbiór
paczki.
Tu wychodziły na jaw różne
pretensje, chęć oszustwa i
kłamstwa.
- Panno Aniu - lamentowała z
wyrzutem młoda, wysoka brunetka,
wcale nieźle odziana. - Dlaczego
mam kwit na dwie paczki, kiedy
jestem matką trojga dzieci?
- Tak proszę pani -
odpowiadała grzecznie
urzędniczka, nie podnosząc głosu
- ale pani zapomniała, że
trzecie dziecko pani niedawno
umarło, co stwierdziła nasza
wywiadowczyni.
Brunetka odchodziła, zmieszana
i mamrocząca niewyraźne
tłumaczenie spoza ciepłej
chustki, okrywającej jej ramiona
i szyję.
- Proszę pani - skarżył się
rozdrażnionym tonem młody
mężczyzna, umorusany węglem, o
spojrzeniu złym i nieszczęśliwym
zarazem. - Dlaczego nie
dostaliśmy zawiadomienia?
Przecież mamy jedno dziecko, a
ja jestem bez pracy.
- Istotnie, proszę pana. Ale
niech pan sobie przypomni, że
żona pana wysłała dziecko na
wieś do siostry. Nieprawdaż? -
wyjaśniła Ania łagodnie.
Gdy strona formalna została
ukończona, przechodzili wszyscy
gromadnie do drugiego okienka,
przez które widniały stosy
papierowych torebek, złożonych w
kątach pokoiku.
Dziesięciokilowa paczka
składała się z 37kg mąki,
27kg cukru, 17kg ryżu,
17kg kaszy krakowskiej, 27kg
Herkulo, 17kg smalcu. Ania
kręciła się wśród większych i
mniejszych torebek, podnosząc je
wprawnie z podłogi i wręczając
kolejno oczekującym, a czyniła
to z taką szybkością, że kobiety
podziwiały ją i starały się
pomóc jej nakazując sobie
wzajemnie ciszę, aby gwar nie
mącił wysiłku fizycznego i
sprawności pamięciowej, jakiej
dawała tak oczywiste dowody.
Jeśli zdarzały się jakieś
reklamacje, odkładała je na
dzień następny, aby nie
powstrzymywać roboty. Takich
dziesięciokilowych paczek
wydawała od #/9#3 po południu
około 300, czyli do 3000
kilogramów, nic więc dziwnego,
że wytężone mięśnie tak ją
bolały, że nie mogła
rozprostować rąk wieczorem.
Stary, poczciwy woźny, Grzegorz,
mający wnuczkę w wieku Ani,
użalał się nad jej wysiłkiem,
szepcząc:
- Och, Jezu kochany! Takie to
drobne, a takie robotne! Toż te
rączki malusieńkie poodpadają! -
Chciał jej pomagać, ale
orientował się pomału, dawał
Herkulo zamiast drobnej kaszy, a
w rezultacie brakło torebek do
rachunku i tylko kłopot wynikał
stąd dla Ani.
Nagle - w najgorętszej chwili
rozdawnictwa, gdy do zebranych
przypłynęły jeszcze nowe
petentki z późniejszymi
terminami, do sali wbiegła
wysoka, koścista szatynka, o
szorstkich, krótko uciętych
włosach i różowej, pospolitej
twarzy. Sekretarka pani
kierowniczki! Panna Marteczka! -
przeszedł szept zdławiony.
Kobiety usuwały się, popychając
się wzajemnie, a młoda
urzędniczka dotarłszy do
okienka, podała Ani kartkę:
- Proszę wydać Zofii
Szafranowej dwie paczki -
oznajmiła stanowczo.
- Ależ ona u mnie nie zapisana
- protestowała Ania, biorąc
kartkę do rąk. - Mam paczki
wyrachowane i dałam już na nie
kwity.
- Rozkaz pani dyrektorki! -
podkreśliła z oczyma
błyszczącymi złośliwością. -
Niech pani kręci, jak się
podoba! - wyleciała z sali.
Ania wydała paczki z ciężkim
sercem, gdyż w rezultacie jedna
z zawiadomionych musiała być
poszkodowana i awantura ze
złorzeczeniami i spazmami nie
mogła ominąć wykonawczyni
trudnych poleceń.
Wreszcie wszystko było
skończone. Kobiety się rozeszły,
Ania zaś sprawdziła ilość
pozostałych paczek i po umyciu
rąk poszła z westchnieniem ulgi
do kuchni dziecięcej na obiad.
Było już blisko piątej, więc
barszcz czerwony i kasza ze
skwarkami czekały na nią w
piecyku, ciepłe i smaczne, jak
zwykle przyrządzone. Zastała tu
Melę, wracającą z jakiegoś
dalekiego wywiadu. Usiadły tedy
przy małym stoliku i zajadając z
apetytem, jęły rozmawiać o
sprawach, które obie traktowały
entuzjastycznie.
- Jestem przeciwna paczkom -
mówiła Ania z przejęciem. -
Chodzi nam wszakże o dożywianie
dzieci, a w tym wypadku dzieje
się im często krzywda. Pijak mąż
zmusza żonę do oddania mu
paczki, którą przehandlowuje na
wódkę, albo sprzedaje za pół
ceny. Tylko obiady, wydawane na
miejscu, tu, w naszej kuchni,
przynoszą korzyść zgłodniałym
dzieciakom.
- I takie dobre obiady. Ten
barszcz jest wspaniały po
prostu, nieprawdaż? Co do paczek
ma pani słuszność, panno Aniu.
Znam doskonale to środowisko
niższych warstw społecznych i
sama zeń pochodzę, więc powiem
pani, że wydaje ono dwa typy
mężczyzn. Jedni zapracowują się
dla rodziny, wpadają w gruźlicę,
umierają młodo i zostawiają żonę
i dzieci w nędzy, bo gdy się im
dobrze działo, to z
lekkomyślnością polską nie
odłożyli grosza na czarną
godzinę. Drudzy - to notoryczni
pijacy, hultaje pogrążający
rodzinę w odmęt biedy i
zgnilizny moralnej. Ileż pracy
przed nami, aby tych pierwszych
nauczyć oszczędności, a tych
drugich..
|
WÄ
tki
|