ďťż

Wiedzieli tylko, że Hiacynt mówi i myśli jak jeden z nich...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Jeśli d’Angelińskie piękno opromieniało jego rysy– to przejmujące, oszałamiające piękno, które przynależy nam się z urodzenia – widzieli w nim jedynie urodziwego przedstawiciela swojego rodzaju, prawdziwego Księcia Podróżnych. I rzeczywiście wyglądał jak cygański książę, w swoim kolorowym, pięknym stroju, ze smagłą twarzą, lśniącymi czarnymi kędziorami i wesołym światłem w ciemnych oczach. Kiedy wołał,że szuka kompanii Manoja, śmiali się i odkrzykiwali, wyciągając ręce. Manoj, stary patriarcha, już był w drodze. Z pewnością przyjmie go z otwartymi ramionami, krew ze swojej krwi, podobnie jak wujowie, kuzyni i ciotki, których nigdy nie widział. Wszystko wskazywało na to, że marzenie, dawne marzenie Hiacynta w końcu się spełni. Widziałam, jak rozpiera go radość na tę myśl, jak błyska białym uśmiechem, na pozór bez powodu. Było to dość proste i niewyszukane marzenie: odnaleźć rodzinę, zostać zaakceptowanym. Modliłam się, żeby się ziściło. Hiacynt wiele zaryzykował, wyprawiając się w tę podróż, i w gruncie rzeczy spełnienie marzenia było jedyną nagrodą, jakiej pragnął. Oboje z Joscelinem jechaliśmy ramię w ramię, prowadząc juczne muły z łatwością wynikającą z doświadczenia. Widziałam rezerwę w niebieskich oczach swojego towarzysza. On, który złożył proste ślubowanie, dość dobrze wiedział, jak wszystko może się zagmatwać i zmienić. Dotarliśmy do Hippochampu. To było pole, nic więcej; rozległe pole, już zazielenione z nadejściem wiosny, nad wielką rzeką Lusandą, która przecina Kuszet. Zjawiliśmy się w dobrym czasie. Wiele cygańskich kompanii już rozstawiło wozy i namioty, ale wciąż przybywali nowi. Bez większego trudu znaleźliśmy sobie miejsce, wbijając w narożnikach paliki z jaskrawymi wstążkami, które Hiacynt zabrał specjalnie w tym celu. Ze wszystkich stron otaczały nas konie: kucyki, pociągowe, stępaki, myśliwskie, masywne pociągowe i nawet bojowe, o szerokich grzbietach i wygiętych w łuk szyjach, dość mocne, by udźwignąć jeźdźca, w pełnej zbroi, a zarazem długonogie oraz szybkie w bitwie. Były tam roczniaki, niezdarne, o płaskich bokach, i źrebięta, niektóre wciąż zataczające się na niepewnych, plączących się nogach. Pośrodku pola znajdował się wolny plac, dostępny dla wszystkich, a wokół niego rozłożyły się najpotężniejsze kompanie. Na placu płonęło wielkie ognisko, przy którym liczna grupa Cyganów grała, śpiewała i tańczyła. Uznałam, że urządzili sobie przyjęcie, ale Hiacynt powiedział, że to ich zwyczaj. Na skrajach pola, gdzie rozbiliśmy nasz obóz, odbywały się podobne, choć mniejsze zgromadzenia. O zachodzie słońca powietrze wypełniły bogate, aromatyczne zapachy przyrządzanej strawy. Nagle nasze jedzenie – chleb z serem, orzechy, suszone owoce i mięso – wydawało się bardziej monotonne niż zwykle, choć zostało kupione za pieniądze królowej. Hiacynt, który zawsze w lot chwytał okazje, dokonał wymiany z naszymi sąsiadami, oddając im bukłak przyzwoitego wina w zamian za trzy miski potrawki z dziczyzny z koperkiem i zeszłoroczną marchwią. Było to mądre posunięcie, gdyż umożliwiło zawarcie znajomości w szybki i łatwy sposób Podróżnych. Nasi młodzi sąsiedzi jeszcze nie tworzyli właściwej kompanii; Neci, ceroman, czyli wódz, przedstawił nas swojej żonie Gizelli, jej siostrze i szwagrowi oraz gromadce dzieciaków, od osesków po nastolatki. Młodo się pobrali. Kobiety podeszły, by obdarzyć mnie powitalnym pocałunkiem; mężczyźni kiwali głowami, a w ich ciemnych oczach lśniła ciekawość. Mam dobre ucho do języków i nie minęło wiele czasu, a zaczęłam wykrywać d’Angelińską nić, jaką przeplatali swój dialekt. Hiacynt powiedział im to, co uzgodniliśmy wcześniej. Wyjaśnił, że zostałam poczęta w zamtuzie przez półkrwi Cygana, dodając – moim zdaniem bez potrzeby– że jego matka przygarnęła mnie z litości, kiedy znalazła mnie na ulicy. Następnie przedstawił Joscelina, który ukłonił się zamaszyście, odsłaniając podszewkę płaszcza. Feeria pastelowych kolorów wywołała u dorosłych śmiech, a u dzieci o pełne zachwytu okrzyki. Zaprosili nas do najbliższego ogniska, gdzie szwagier Gizelli – miał chyba na imię Pardi – przygrywał na skrzypkach. Cnota milczenia wyszła mi na dobre; siedziałam u boku Hiacynta i słuchałam jego rozmowy z Necim, próbując coś zrozumieć z cygańskiego dialogu. W tle słyszałam, jak Joscelin całkiem dobrze snuje opowieść w naszym ojczystym języku. Miał wdzięcznych słuchaczy w osobie Gizelli, jej siostry i dzieci; niewielka grupa powiększała się powoli, gdy do ogniska ściągali inni Cyganie, zwabieni muzyką skrzypiec i tamburynów. – ...I powiedziałem skaldyjskiej księżniczce: „Pani, choć jesteś piękniejsza od księżyca i wszystkich gwiazd na niebie, nie mogę się z tobą ożenić, bo ślubowałem Kasjelowi”. A ona na to: „Skoro nie chcesz mnie poślubić, musisz walczyć z moim bratem Bjornem, bo żaden mężczyzna nie może bezkarnie odtrącić mojej ręki”. Ten Bjorn był potężnym wojownikiem i kiedyś pokonał wiedźmę, która w zamian za darowanie życia dała mu zaczarowaną niedźwiedzią skórę, przemieniającą właściciela w niedźwiedzia... Potrząsnęłam głową, kierując uwagę z powrotem na Neciego i Hiacynta. Kasjelita stał się bajdurem; chyba nikt nie dałby temu wiary. – Jeśli naprawdę jesteś wnukiem Manoja... – mówił Nęci, a przynajmniej tak mi się wydawało, że to on – to musisz go odszukać. Kompanie baro, cztery największe, są tam. – Wskazał w stronę wielkiego ogniska pośrodku pola, gdzie między wozami utworzono prowizoryczne wybiegi dla koni. – Ale jeśli tylko szukasz Cyganów i chuszti gna, żeby jechać na zachód i handlować... – Neci wzruszył ramionami, gładząc końce eleganckich wąsów. – Może my bylibyśmy zainteresowani, jeśli jest w tym czokai. Może wystarczyłoby, żeby wyrobić law naszej kompanii. – Dość złota, by wyrobić imię każdemu, kto do mnie dołączy – powiedział niezobowiązująco Hiacynt, przechodząc na d’Angeliński i wzrokiem prosząc mnie o wsparcie. Z powagą pokiwałam głową. – Mam wielu ważnych przyjaciół w Mieście Elui. Ale nic nie jest ważniejsze od krwi. Najpierw zobaczę się z Manojem. – Nie dzisiaj, rinkeni czawo – powiedział Neci z szerokim uśmiechem. – Stary cygański kralis staje się gawering diabłem, kiedy pije, i kijem wygrzmociłby ci dandos, gdybyś oznajmił, że jesteś synem Anastazji. Idź do niego jutro i pamiętaj, kto dał ci radę, rinkeni. – Dobrze. – Hiacynt uścisnął jego rękę, po cygańsku, w nadgarstku. – Dziękuję. Neci odszedł, żeby zatańczyć z żoną. Tworzyli piękną parę, pełną wigoru i urodziwą. – Co to znaczy gawering? – zapytałam Hiacynta, patrząc, jak tańczą. – Nadążałaś? – zapytał i zastanawiał się przez chwilę. – Nie wiem. Nie można tego przetłumaczyć. Istny. Wcielony. – A chuszti gria? Rinkeni czuwa. Kralis? Popatrzył na mnie koso. – Delaunay dobrze nauczył cię słuchać. – Westchnął. – Gria to konie. Neci mówi, że ma dobre konie na sprzedaż, chuszti gria. Rinkeni czawo... – Zrobił kwaśną minę. – Śliczny chłopiec
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.