ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Zapewniłem go, że daleki byłem
od tego, aby mu doradzać takie okrucieństwo. Jestem pewien, że zawsze wątpił w nieskazitelność
mych zasad moralnych, gdyż wpadł na mnie tak, jakby tylko czekał, że zejdę z prostej drogi.
Więc co pan chce przez to powiedzieć? Że mam udawać?
Ależ nie! Cóż za nonsens! To byłoby nieetycznie. Niemniej muszę panu powiedzieć, że
gdybym miał wybierać, to raczej popełniłbym jakiś czyn nieetyczny niż okrutny. Chciałem panu
powiedzieć, że jeśli pan nie wierzy w skuteczność interwencji w tej sprawie, cała kwestia
ogranicza się do tego, czy się pan zgodzi spełnić życzenie żony. Postąpiłby pan w tym wypadku
bez wątpienia jak dżentelmen. W dodatku byłoby to postępowanie pozbawione egoizmu, gdyż
doskonale rozumiem, jakie to dla pana przykre. Ogólnie biorąc, czyn nieegoistyczny jest czynem
etycznym. Ale powiem panu coś jeszcze: pojadę z panem.
Odwrócił się i spojrzał na mnie ze zdziwieniem i podejrzliwością: Pan pojechałby ze mną?
powtórzył.
Pan mnie nie zrozumiał rzekłem, rozbawiony jego tonem wyrażającym niedowierzanie i
niesmak. Muszę skoczyć do miasta jutro z rana. Pojedźmy razem. Pan ma przecież podróżne
szachy?
Twarz jego, wyrażająca różnorodne uczucia, rozpogodziła się nieco na myśl o szachach.
Powiedziałem mu, że mając interes w porcie będę mu towarzyszyć aż na statek.
Będziemy sobie skracać drogę do dżungli East Endu zabawiając się rozmową zachęcałem
go.
Mój szwagier mieszka w hotelu we Wschodnim Hotelu rzekł znów markotniejąc. Nie
mam pojęcia, gdzie to jest.
Znam ten hotel. Dostawię pana do jego drzwi i będzie pan miał to przyjemne uczucie, że
postępowanie pana jest słuszne wobec tego, że życzy go sobie dama i że nikomu nie może
zaszkodzić.
Tak pan sądzi? Nikomu nie może zaszkodzić? powtórzył z powątpiewaniem.
Zapewniam pana, że podróż nie odniesie żadnego skutku rzekłem z całym naciskiem, na
jaki mogłem się zdobyć, ale który zdawał się pogłębiać tylko wyraz uroczystego niezadowolenia
na jego twarzy.
Ale aby postąpić zupełnie uczciwie, muszę wpierw przekonać moją żonę, że ta podróż nie
odniesie żadnego skutku zauważył z godnością.
Och! cóż za kazuista z pana! odparłem, ale nic więcej nie dodałem, gdyż w tej samej chwili
na werandę weszła pani Fyne. Wstaliśmy obaj na jej widok. Objęła nas obu krytycznym
spojrzeniem swoich jasnych, bezbarwnych i niewzruszonych oczu. Chłód tego spojrzenia
przyjąłem z uśmiechem, natomiast Fyne pochylił się nagle, aby odwiązać psa. Trwało to dość
długo; potem pies, stanąwszy na nogi, od razu jednym susem przeszedł z głębokiego snu do
głośnego ożywienia. Otoczony wirem jego bezsensownych skoków i szczekania, ująłem
wyciągniętą ku mnie sztywno dłoń pani Fyne i schyliłem się nad nią z szacunkiem. Bez słowa
oddaliła się ścieżką. Fyne, który ją wyprzedził, czekał przy otwartej furtce. Wyszedłszy przez nią
ruszyli drogą, otoczeni niską chmurą kurzu, którą wzbijał pies kręcąc się jak szalony wokół ich
godnych i przyzwoitych postaci kroczących obok siebie; robili na mnie wrażenie (nie wiem
dlaczego), jakby panowali nad całą tą krainą. Może dlatego, że zaimponowali mi w pewnym
stopniu swoim poczuciem wyższości. Jakiej wyższości? Może polegała ona na tym, że byli
ograniczeni. Jasne było, że żadne z nich nie uniosło ze sobą wysokiego o mnie wyobrażenia. Ale
najbardziej dotknęła mnie obojętność ich psa; przynajmniej raz za każdym naszym spotkaniem
rzucał się ku mnie całym pędem i wykonywał szaleńczy skok na moją kamizelkę. Tym razem
zaniechał tej ceremonii, mimo że zachowywałem się poprawnie i nawet wedle utartych zwyczajów
ofiarowałem mu ciastko. Wydało mi się to jakby symbolem ostatecznego rozstania z domem
państwa Fyne. Przypomniałem też sobie, jak pewnego dnia porzucił biedną, chorobliwie wrażliwą
Florę de Barral.
Siadłem na werandzie i może pod wpływem jakiegoś skrytego antagonizmu względem państwa
Fyne zdecydowałem po namyśle, że kapitan Anthony musi być wspaniałym typem. Co prawda,
opierając się na faktach, które mi były wiadome, można by sądzić, że jest niebezpiecznym
bałamutem lub zwykłym łotrem. Namówił beznadziejnie nieszczęśliwą dziewczynę, aby po
kryjomu uciekła za nim do Londynu. Wprawdzie dziewczyna napisała potem, ale pani Fyne
dziwnie niejasno mówiła o zawartych w liście wiadomościach. O ile mogłem wywnioskować z jej
brzmiących tajemniczo wzmianek, były one skąpe i nie mówiły o bliskim ślubie. Zresztą i
niedoświadczenie mogło wprowadzać w błąd panią Fyne. Nie sposób sobie wyobrazić, jak naiwną
jest kobieta w jej rodzaju, która w teorii posuwając się odważnie do ostateczności, nie zdaje sobie
sprawy z rzeczywistego stanu rzeczy. Byłoby śmieszne, gdyby całe to zamieszanie zrobiła bez
powodu. Lecz odrzuciłem to podejrzenie jako sprzeczne z godnością ludzką.
Wyobraziłem sobie kapitana Anthony jako człowieka prostego i romantycznego. Tak byłoby
znacznie przyjemniej. Geniusz nie jest dziedziczny, natomiast można dziedziczyć pewne
dyspozycje. A on był synem poety, który miał przedziwny talent nadawania piętna
indywidualności i uduchowienia rzeczom najbanalniejszym i tworzenia czegoś wzruszającego,
subtelnego i czarującego z najbardziej beznadziejnych konwenansów tak zwanego życia
wykwintnego.
Nie mogłem wszakże zrozumieć postawy pani Fyne, postawy psa na stogu siana. Od strony
uczuć ten brat był jej tak mało potrzebny! Co ją to wszystko mogło obchodzić nie mówiąc już o
zwykłych ludzkich uczuciach, które nakazywałyby raczej neutralność. Chyba że działało tu ślepe
prawo, wedle którego na tym świecie rządzonym przez los nieszczęśliwi nigdy nie mają
słuszności. I gdy tak dumałem nad naszą ogólną instynktowną skłonnością do niesprawiedliwości,
natknąłem się w tych rozmyślaniach, jak gdyby na zakręcie drogi, na pewną dwulicowość. Mogła
ona być ze strony pani Fyne nieświadoma, ale wydało mi się, że jej chodziło nie tyle, by obronić
brata i zachować go dla siebie, co raczej pozbyć się go ostatecznie
|
WÄ
tki
|