ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Zamiast złotego świtu nowej ery ludowe republiki Chile i Argentyny otrzymały stertę gruzu
i ogrom bezrobocia.
Nie ma żadnych informacji o losie i miejscu przebywania Francisca dAnconia. Zniknął, nie
pozostawiając nawet pożegnalnego listu zakończył spiker.
Dziękuję ci, kochany w imieniu ostatnich spośród nas, nawet jeśli tego nie usłyszysz i nie
będziesz chciał słyszeć... To nie było zdanie, lecz milczące uczucie modlitwy w jej umyśle,
adresowane do roześmianego szesnastolatka, którego pamiętała.
Potem spostrzegła, że wciąż wpatruje się w radio, jakby dobiegające z niego trzaski nadal łączyły ją
z jedyną żywą siłą na ziemi, którą przez chwilę przesyłały i która teraz wypełniała pokój, gdzie
wszystko inne było martwe.
Jim wydał z siebie dźwięk będący odległym echem tamtych eksplozji, kombinację jęku, krzyku i
warknięcia, po czym rzucił się do telefonu. Widziała jego drżące ramiona i słyszała zniekształcony
głos, wrzeszczący:
Rodrigo, przecież mówiłeś, że to bezpieczne! Rodrigo o Boże! czy wiesz, ile pieniędzy w
tym utopiłem?!
Potem na biurku odezwał się drugi telefon i Taggart warknął do niego, wciąż trzymając słuchawkę
pierwszego:
Zamknij gębę, Orren! Co ty masz robić? A co mnie to obchodzi? Do diabła z tobą!
Ludzie wbiegali do biura, telefony się urywały, a Jim, na przemian błagając i klnąc, wykrzykiwał
do słuchawki:
Połączcie mnie z Santiago...! Połączcie mnie z Waszyngtonem, niech mnie ktoś połączy z
Santiago!
Gdzieś na marginesie świadomości rozumiała, jaką grę prowadzili i przegrali ludzie po drugiej
stronie rozdzwonionych telefonów. Wydawali się jednak odlegli jak małe kreseczki wijące się na
białym tle pod szkłem mikroskopu. Zastanawiała się, jak mogą oczekiwać, że kiedykolwiek będą
traktowani poważnie, gdy na świecie może istnieć ktoś taki jak Francisco dAnconia.
Widziała błysk eksplozji na wszystkich twarzach, które zobaczyła przez resztę dnia i na tych,
które mijała wieczorem na pogrążonych w mroku ulicach. Jeśli Francisco chciał wyprawić
dAnconia Copper godny pogrzeb, myślała, udało mu się. Oto jest na ulicach Nowego Jorku,
jedynego miasta na świecie potrafiącego jeszcze to zrozumieć na twarzach ludzi, w ich szeptach,
trzaskających jak małe ogniki, oświetlające twarze wyrazem uroczystym i rozgorączkowanym
jednocześnie, płynnym jak cień rzucony przez odległy płomień. Niekiedy był to strach, innym ra-
zem gniew, często napięcie, niepewność, oczekiwanie zawsze jednak coś więcej niż tylko
świadomość katastrofy przemysłowej. Wszyscy wiedzieli, co się stało, choć nikt nie chciał tego
powiedzieć; na wszystkich twarzach gościł cień uśmiechu gorzkiego uśmiechu rozbawienia i
wyzwania, uśmiechu umierających ofiar, które czują, że je pomszczono.
Zobaczyła go na twarzy Hanka Reardena, gdy spotkali się wieczorem na kolacji. Gdy szedł jej na
spotkanie wysoka, pewna siebie postać, jedyna, która wydawała się swobodna wśród
kosztownego wystroju eleganckiej restauracji widziała entuzjazm walczący z surowością rysów,
wyraz twarzy małego chłopca, zdolnego jeszcze do zachwytu nieoczekiwanym. Nie mówił o
porannym wydarzeniu, wiedziała jednak, że tylko o nim myśli.
Spotykali się, ilekroć przyjeżdżał do miasta, i spędzali razem krótki wieczór, mając w pamięci
swoją wciąż żywą przeszłość, lecz żadnej przyszłości dla swojej pracy i zmagań, świadomi jednak,
że są sprzymierzeńcami, czerpiącymi wsparcie z istnienia drugiej strony.
Nie chciał wspominać o wydarzeniach tego dnia ani o Franciscu, lecz, gdy siedzieli razem przy
stole, dostrzegała w dołkach jego policzków powracający wciąż skurcz powstrzymywanego
uśmiechu. Wiedziała, o kim mówi, gdy nagle odezwał się łagodnym i niskim od nadmiaru podziwu
głosem:
Dotrzymał przysięgi, prawda?
Przysięgi? zapytała zdumiona, myśląc o napisie nad drzwiami świątyni na Atlantydzie.
Powiedział mi: Przysięgam na uczucie do kobiety, którą kocham, że jestem pańskim
przyjacielem. Był nim.
Jest. Pokręcił głową.
Nie mam prawa o nim myśleć. Nie mam prawa odbierać tego, co zrobił, jako aktu dokonanego w
mojej obronie. A jednak... Umilkł.
A jednak tak było, Hank. W obronie nas wszystkich a przede wszystkim twojej.
Odwrócił wzrok, by popatrzeć na miasto. Siedzieli z boku sali, odgrodzeni od otwartej przestrzeni i
leżących sześćdziesiąt pięter niżej ulic jedynie niewidzialną szklaną przegrodą. Miasto zdawało się
nienaturalnie odległe, zredukowane do najniższych kondygnacji. O kilka przecznic, na wysokości
ich oczu, wisiał na pogrążonej w mroku wieżyczce kalendarz nie mały, niepokojący prostokąt,
lecz ogromny ekran, dziwnie bliski, zalany martwym białym światłem, niemal pusty, zawierający
zaledwie kilka znaków: 2 września.
Rearden Steel pracuje teraz pełną parą mówił beznamiętnie. Zdjęli mi ograniczenia
produkcyjne na moment, jak sądzę. Nie wiem. ile spośród swoich rozporządzeń zawiesili, oni
chyba też tego nie wiedzą. I nie troszczą się już o legalność, jestem pewien, że łamię pięć czy sześć
paragrafów, czego nikt nie potrafi dowieść ani zanegować wiem tylko, że obecnie panujący
gangster kazał mi pracować pełną parą. Wzruszył ramionami. Kiedy wykurzy go następny
gangster, pewnie zamknie mi zakład w ramach kary za nielegalną produkcję. Ale plan tego ułamka
sekundy wymagał od nich błagania mnie, żebym odlewał metal w dowolnych ilościach i
dowolnymi środkami.
Zwróciła uwagę na okazjonalne, ukradkowe spojrzenia rzucane przez ludzi w ich kierunku. Już
wcześniej to dostrzegała od czasów audycji, odkąd zaczęli pokazywać się razem publicznie
|
WÄ
tki
|