ďťż

Ale kara była mi pisana zanim jeszcze przyszłam na świat, i tkwiła w ukryciu, powstrzymywana, hamowana aż do owego śmiertelnego roku przestępnego, w którym miałam skończyć...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
A później - nim zdążyłam o cokolwiek zapytać uderzając -laską o podłogę: „Trzeba z tego wybrnąć za wszelką cenę, córko. Dziś rano doktor się powiesił”. Mężczyźni wyszli i wrócili do pokoju z młotkiem i pudełkiem gwoździ. Ale nie zamknęli trumny. Położyli rzeczy na stole i usiedli na łóżku, gdzie przedtem leżał zmarły. Mój dziadek wygląda na spokojnego, ale jego spokój jest niezupełny i rozpaczliwy. To nie jest spokój trupa w trumnie, tylko spokój zdenerwowanego człowieka, który usiłuje ukryć zdenerwowanie. To nieprawdziwy i łapczywy spokój mojego dziadka, który kręci się po pokoju, kulejąc, przestawiając nagromadzone rzeczy. Kiedy odkrywam, że w pokoju są muchy, zaczyna męczyć mnie myśl, że w trumnie zostało pełno much. Jeszcze nie przybili wieka, ale wydaje mi się, że bzyczenie, które na początku wziąłem za szum elektrycznego wentylatora w sąsiedztwie, to bzyczenie roju much uderzających ślepo o ściany trumny i o twarz zmarłego. Potrząsam głową; przymykam oczy, widzę dziadka, jak otwiera kufer i wyciąga parę rzeczy, których nie mogę zobaczyć; widzę na łóżku cztery ogniki jarzących się papierosów, ale ludzi nie widzę. Osaczony przez duszący upał, przez minutę, która nie mija, przez bzyczenie much, mam wrażenie, jakby ktoś mi mówił: „Taki będziesz. Będziesz w trumnie pełnej much. Niedługo skończysz jedenaście lat, ale pewnego dnia tym będziesz, żerem dla much w środku zamkniętej skrzyni”. I wyciągam zmęczone nogi, i widzę moje czarne wypastowane buty. „Mam rozwiązane sznurowadło” - myślę i znowu patrzę na mamę. Mama też patrzy na mnie i pochyla się, żeby mi zawiązać sznurowadło. Zapach unoszący się z włosów mamy, ciepły zapach szafy, zapach świeżego drzewa znowu przypomina mi zamkniętą trumnę. Zaczynam ciężko oddychać, chcę stąd wyjść; chcę odetchnąć rozżarzonym powietrzem ulicy i uciekam się do ostatecznego wybiegu. Kiedy mama siada, mówię jej cicho: „Mamo”. Ona uśmiecha się, mówi: „No”. A ja nachylając się w jej stronę, w stronę błyszczącej, surowej twarzy, mówię drżąc: „Ja chcę iść tam, na tyły”. Mama woła dziadka, mówi mu coś. Widzę jego nieruchome, wąskie oczy za szkłami, kiedy przybliża się do mnie i mówi: „Przyjmij do wiadomości, że teraz jest to niemożliwe”. I przeciągam się, i siedzę spokojnie, nie przejmuję się porażką. Ale znowu wszystko dzieje się za wolno. Był jeden szybki ruch, jeszcze jeden, i jeszcze. A później mama znowu pochyla się nad moim ramieniem, mówi: „Już ci przeszło?” I mówi to poważnym, rzeczowym głosem, jakby to było nie tyle pytanie, co zarzut. Brzuch mam twardy i pusty, ale po pytaniu mamy staje się miękki, pełny, rozluźniony i wtedy wszystko, nawet jej powaga, jest dla mnie napastliwe, wyzywające. „Nie - mówię. - Jeszcze nie przeszło”. ?ciskam żołądek i próbuję uderzać stopami o podłogę (inny ostateczny środek), ale tam, w dole, trafiam tylko w pustkę, która dzieli mnie od podłogi. Ktoś wchodzi do pokoju. Jest to jeden z ludzi mojego dziadka w towarzystwie policjanta i człowieka, który też ubrany jest w spodnie z zielonego drelichu i ma pas z rewolwerem i który trzyma w ręku kapelusz z szerokim rondem. Dziadek podchodzi, żeby się z nim przywitać. Mężczyzna w zielonych spodniach kaszle w ciemności, mówi coś do dziadka, znowu kaszle, i jeszcze kaszląc rozkazuje policjantowi wyważyć okno. Drewniane ściany wyglądają na słabe. Jakby zrobiono je z zimnego, zlepionego popiołu. Kiedy policjant wali kolbą w uchwyt, wydaje mi się, że okno się nie otworzy. Dom runie, ściany rozsypią się, ale bez trzasku, tak jakby zawalił się w powietrzu pałac z popiołu. Myślę, że po drugim uderzeniu znajdziemy się nagle na ulicy, siedzący w pełnym słońcu, z głowami obsypanymi gruzem. Ale po drugim uderzeniu okno otwiera się i światło przenika do pokoju; wdziera się gwałtownie, tak jak wtedy, gdy otwiera się drzwi bezdomnemu zwierzęciu, które nieme biegnie, węszy, które wścieka się, śliniąc drapie ściany, a później zawraca, by spokojnie wyciągnąć się w najchłodniejszym kącie pułapki. Po otwarciu okna rzeczy stają się lepiej widoczne, ale bardziej utrwalone w swojej dziwnej nierzeczywistości. Wtedy mama oddycha głęboko, wyciąga do mnie ręce, mówi: „Chodź, popatrzymy przez okno na nasz dom”. I z jej ramion raz jeszcze widzę miasteczko - jakbym wracał tu po jakiejś podróży. Nasz dom wydaje mi się bezbarwny, zniszczony, ale chłodny w cieniu migdałowców; i z tego miejsca czuję się, jakbym nigdy nie był w środku tego zielonego, serdecznego chłodu, jakby nasz dom był doskonałym, wymarzonym miejscem, obiecanym przez mamę w te noce, kiedy dręczą mnie koszmary. I widzę, jak obok, nie dostrzegając nas, przechodzi Pepe, zamyślony. Chłopczyk z sąsiedniego domu, który idzie pogwizdując, zmieniony nie do poznania, jakby przed chwilą obcięli mu włosy. Wtedy alkad wstaje, spocony, w rozpiętej koszuli, z twarzą pełną niepokoju. Podchodzi do mnie zaczerwieniony z podniecenia, jakie wywołują w nim jego własne argumenty. „Nie możemy stwierdzić, że nie żyje, póki nie zacznie cuchnąć” - mówi i kończy rozpinać koszulę, i zapala papierosa, z twarzą znów zwróconą ku trumnie, myśląc może: „Teraz nie mogą powiedzieć, że działam bezprawnie”. Patrzę mu w oczy i wiem, że popatrzyłem wystarczająco stanowczo, by dać mu do zrozumienia, że przenikam jego najskrytsze myśli. Mówię mu: „Pan działa bezprawnie, żeby tamtym sprawić przyjemność”. A on, jakby właśnie usłyszał to, co spodziewał się usłyszeć, odpowiada: „Pan, panie pułkowniku, jest szanowanym człowiekiem. Pan wie, że postępuję zgodnie z prawem”. Odpowiadam mu: „Pan bardziej niż ktokolwiek wie, że on nie żyje”. A on mówi: „Prawda, ale mimo wszystko jestem tylko urzędnikiem. Jedynie wystawienie świadectwa zgonu byłoby legalne”. A ja mu mówię: „Jeśli ma pan za sobą prawo, to proszę z niego skorzystać i sprowadzić lekarza, który wyda świadectwo zgonu”. A on, z uniesioną, ale bez pychy, głową, jednak uspokajająco, choć bez najmniejszego śladu słabości czy zmieszania, mówi: „Pan wie, że jest pan szanowanym obywatelem, i wie pan również, że byłaby to jednak samowola”. Słysząc to, pojmuję, że zidiociał nie tyle od wódki, ile ze strachu. Teraz uświadamiam sobie, że alkad podziela wrogość miasteczka
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.