ďťż

Skutkiem tego współdziałania korzystnych i pomyślnych czynników było znaczne podniesienie się skali życia szerokich mas ludowych, ale po większej części olbrzymi wzrost...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Jak mówią nasze dzisiejsze książki szkolne: „W owych czasach człowiek był swoją własną szarańczą.” Później miałem usłyszeć ukradkowe szepty o zakazanym temacie kontroli urodzeń, ale w okresie mego dzieciństwa cała ludzkość z bardzo małemi wyjątkami znajdowała się w stanie kompletnej i starannie ochranianej ignorancji w kwestji elementarnych faktów ludzkiego życia i szczęśliwości. Atmosferę mego dzieciństwa cechowała przedewszystkiem nieprzewidziana i niekontrolowana płodność. Tania płodność była moim horyzontem, moim dramatem, moją atmosferą. — Ale mieli przecież nauczycieli, księży, doktorów i kierowników, którzy ich mogli pouczyć — rzekła Wierzbina. — To nie było ich zadaniem — odparł Sarnac. — Dziwni to byli ludzie ci przewodnicy i przodownicy życia. Było ich niezmierne mnóstwo, ale nie przewodzili nikomu. Dalecy od uczenia mężczyzn i kobiet, jak ograniczać urodzenia, unikać chorób lub pracować szlachetnie wspólnemi siłami, przeciwstawiali się raczej tego rodzaju oświecającej działalności. Miejscowość Cherry Gardens powstała właściwie na pięćdziesiąt lat przed mojem urodzeniem. Z maleńkiej wioseczki przeobraziła się w tzw. „miejski okrąg”. W tamtym starym świecie, w którym nie znano ani wolności, ani dyrektywy, kraj podzielony był na kawałki różnego rodzaju i różnej wielkości, znajdujące się w posiadaniu ludzi, którzy robili z tą swoją własnością, co im się żywnie podobało. W parze z tem szły różne niedogodności i twarde ograniczenia. W Cherry Gardens ludzie, zwani spekulantami kupowali kawałki gruntu, często zupełnie nie nadające się do tego celu, i budowali domy dla rojów ludności, które w przeciwnym razie nie miałyby się gdzie podziać. Ta rozbudowa nie szła po linii żadnego wytkniętego z góry planu. Jeden spekulant budował tutaj, drugi tam, a każdy możliwie tanio, potem zaś sprzedawali lub wynajmowali domy możliwie drogo. Niektóre domy budowali rzędami, inne znów jeden zdała od drugiego, przyczem przy każdym znajdował się malutki prywatny ogródeczek — nazywali to ogródkami, chociaż to były albo błotniste placyki, albo nieużytki, poogradzane celem ochrony przed ludźmi. — Dlaczegóż bronili tam ludziom wchodzić? — Lubili zakazy. Sprawiało im to satysfakcję. Nie były to wszakże tajne ogródki, bo kto chciał, mógł zaglądać przez płot do środka. Każdy dom miał swoją własną kuchnię, gdzie gotowano jedzenie — w Cherry Gardens nie było żadnych publicznych jadłodajni — i każdy posiadał oddzielny zasób domowych sprzętów. W każdym prawie domu mieszkał człowiek, który chodził specjalnie zarabiać na życie — w owych dniach ludzie nie tyle żyli, ile zarabiali na życie — i wracał do ogniska domowego, by się posilić i wyspać. Ponadto znajdowała się tam kobieta, jego żona, która pełniła wszelkie posługi, gotowała, sprzątała itp., jak również rodziła dzieci, masy niespodziewanych dzieci — gdyż wcale się w tem nie orjentowała. Za bardzo była zapracowana, by się niemi, jak należy, opiekować, toteż wiele z nich umierało. Całemi dniami gotowała obiady. Gotowała… Obiady gotowano! Sarnac urwał i zmarszczył czoło. — Gotowano! Ah! W każdym razie to już przeszło! — zauważył. Promienny roześmiał się radośnie. — Prawie każdy człowiek cierpiał na niestrawność. W gazetach roiło się od ogłoszeń o lekarstwach — rzekł Sarnac — ciągle jeszcze ponuro zapatrzony w ciemne dni przeszłości. — Nigdy nie zastanawiałam się nad tą strojną życia starego świata — wtrąciła Słoneczna Iskra. — To było zasadnicze — odparł Sarnac. — Był to świat, pod każdym względem chory. Każdego rana (z wyjątkiem niedzieli), kiedy mężczyzna poszedł do roboty, dzieci wstały i postały ubrane, a starsze z nich posłane do szkoły, kobieta robiła trochę sprzątania i przygotowywała jedzenie, gotując je prywatnie, na własną rękę. Każdego dnia z wyjątkiem niedzieli drogami, wiodącemi do Cherry Gardens, nadciągały z trzaskiem i hałasem procesje wózków, zaprzężone w małe koniki, oraz taczek, pchanych ręcznie i wyładowanych mięsem, rybami, warzywami i owocami — wszystko to bez żadnej ochrony przed pogodą lub unoszonemi wiatrem śmieciami. Handlarze darli się na całe gardło, reklamując swoje towary. Pamięć prowadzi mnie z powrotem na czerwono–czarną sofę koło frontowego okna. Znów czuję się małem dzieckiem. Przypominam sobie jednego naprawdę wspaniałego przekupnia, który handlował rybami. Jakiż miał głos! Swym dziecinnym, piskliwym głosem starałem się naśladować grzmiące tony krzykacza: „Makreleee… Makreeeleee! Piękny Makreelee! Jak malowani! Makreeeleee!! Gospodynie wynurzały się z tajemniczych domowych kryjówek, robiły zakupy, targowały się i, jak to mówiono: „ugadywały” z sąsiadkami. Ale wszystko, co im było potrzebne, można było dostać u przekupniów, i temu właśnie brakowi zaradzał mój ojciec. Miał on mały sklep z żywnością, którym sprzedawał owoce i warzywa, takie nędzne owoce i (warzywa, jakie ludzie wtedy umieli hodować; sprzedawał również węgiel i naftę (używaną w lampkach), czekoladę, imbirowe piwo i k rzeczy, niezbędne w barbarzyńskiem gospodarstwie ówczesnem. Sprzedawał też kwiaty, cięte i w doniczkach, nasiona, drążki, szpagat i truciznę na zielsko do małych ogródków. Sklepik jego stał w jednym rzędzie z mnóstwem innych sklepów. Rząd sklepów tť było to samo, co rząd zwyczajnych domów, z tą różnicą, że dolne apartamenty zamieniono na sklepy. Ojciec „zarabiał na życie” swoje i nasze, kupując towary możliwie tanio i sprzedając je możliwie drogo. Było to „nędzne życie”, gdyż w Cherry Gardens mieszkało jeszcze kilku obrotnych sklepikarzy tego typu, co ojciec, to też, jeśli brał za duże zyski, jego klienci szli kupować do tamtych sklepów, i on nie miał wtedy żadnego zarobku
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.