ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Ale depczący mu po piętach Hann Ramirez nie był głupi. Otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, jakie zarówno na nim, jak i na obydwu braciach van Graer wywołał oszałamiający skok Kevina, bezzwłocznie połączył się z kilkoma swoimi ministrantami z Wesendu, nakazując im zablokować najbardziej prawdopodobne drogi ucieczki chłopaka.
Toteż nadzieje Kevina na bezpieczne schronienie się we wcześniej upatrzonym miejscu legły w gruzach, zanim jeszcze dotarł do pierwszych zabudowań kasbah San-Soho. Na swoje szczęście wzrok miał nie gorszy od mięśni nóg i już z daleka dostrzegł jednego ministranta, który stał w rozkroku u szczytu schodów Woksaffly z prymitywną, ale wystarczająco skuteczną elektrostrzelbą w gotowości. Nie wytracając pędu, Kevin skręcił ostro w lewo, kryjąc się za osłoną skąpych żywopłotów, z trudem wegetujących w zaniedbanych rynnach hydroponicznych. Poza poprzednim planem nie miał żadnego innego w zapasie, więc właściwie biegł bez celu, starając się jedynie pozostać niezauważonym i gorączkowo usiłując wykombinować jakieś wyjście z sytuacji.
Jego szansę ucieczki zmniejszyły się jeszcze bardziej wraz z pojawieniem się drugiego ministranta. Kevin zauważył go w momencie, gdy tamten przekraczał już Bulwar Środkowy i zamierzał iść do góry. Jeszcze chwila, a ten pięścią łechtany trupochłon przetnie mu drogę w kruks! Kevin przestał biec i przypadł do ziemi za pozostałościami starego żywomuru. Co robić, co robić?
Po kilku sekundach gorączkowego zastanawiania się doszedł do wniosku, że w tej okolicy pozostało mu już tylko jedno miejsce. Ostrożnie wychylił się ze swojej kryjówki. Drugi ministrant zrezygnował z zapuszczania się w górne partie Keshe i wrócił na Bulwar Środkowy. Stał tam teraz, kretyn, doskonale widoczny z każdej strony i rozglądał się niepewnie, nie wiedząc, w którym kierunku powinien pójść. Kiedy tylko Kevin dostrzegł, że tamten najwyraźniej stracił zainteresowanie sprawą i zamiast obserwować teren, zaczął zabawiać się swoją elektrostrzelbą jak dziecko, wyskoczył szybko zza muru i popędził w górę miasta, prosto ku strażnicy. Tam znajdzie azyl przed swoimi prześladowcami. W końcu szeryf to przecież teraz jego przyjaciel i na pewno go obroni.
Raz po raz rzucał za siebie nerwowe spojrzenia, ale jak dotąd nikt nie siedział mu na ogonie. Dyszał już niczym bliski śmierci astmatyczny starzec, strach jednak nie dawał mu zwolnić, i wreszcie jak kamień z procy wpadł do strażnicy przez drzwi, które, ku jego zdziwieniu, otwarły się przed nim same. Natychmiast zatrzasnął je za sobą i z mieszanymi uczuciami stwierdził, że pomieszczenie jest puste. Z mieszanymi, bo z jednej strony nie było nikogo, kto wziąłby jego kłopoty na siebie, z drugiej jednak cały posterunkowy arsenał był teraz praktycznie do jego dyspozycji. A z nim mógł stawić skuteczny opór nawet dziesięciu takim parszywcom jak Ramirez. Jego wzrok zaczął nerwowo biegać po całym wnętrzu - ściana, sufit, ściana, okno, ściana, drzwi, ściana, biurko... W miarę przeszukiwania posterunku jego rozpacz i niedowierzanie rosły. Nigdzie bowiem nie było śladu po legendarnych brankrakach, fazotranslatorach ani emiterach QP. Tak samo zresztą jak po zwykłych karabinkach pulsacyjnych, paralizatorach czy elektrostrzelbach. Nie znalazł również żadnego ostrza, kuszy, bolą ani pajęczej pętli. Żeby choć jedna marna bambusowa pika, które przecież ci zgarniarze konfiskowali ostatnio na pęczki coraz zuchwalszym gangom z przedmieść! Albo przynajmniej kij do palenty, cokolwiek! Lecz w tej cholernej strażnicy nie było absolutnie nic! Zrozpaczony Kevin zaglądał w każdą szparę i dziurę, nie zdając sobie sprawy, że nawet jeśliby znalazł jakąkolwiek broń, i tak niewiele by mu z niej przyszło. Wszystko, co mógłby zrobić, to cisnąć nią w napastników. Już lepszy efekt by osiągnął, atakując prześladowców służbowym taboretem.
Nie znalazłszy nic bardziej śmiercionośnego od rysika, Kevin stanął przed wyborem: opuścić strażnicę i szukać sobie innego schronienia, albo czekać, licząc na to, że sam autorytet tego miejsca będzie dla niego wystarczającą obroną. Gdyby tylko miał czym zabarykadować drzwi! Zaraz, może to wielkie biurko... Niestety, jak na złość biurko okazało się strukturą uformowaną z samej macierzy, i chociaż Kevin pchał je i szarpał w krańcowej desperacji, nie chciało się przesunąć nawet o milimetr...
- Niepełnoletni osobniku płci męskiej, rasy kaukaskiej, o zamiarach ewidentnie niezgodnych z Kodeksem Zachowań Obywatelskich! Nakazuję ci, na mocy artykułu sześćdziesiąt trzy łamane przez osiem paragraf czternaście zero jeden, et cetera, et cetera, odpieprzyć się w tej chwili od tego mebla!
Kevin podskoczył, jakby mu ktoś wsadził kij w tyłek.
- O żeż w muł! Kto tu jest, do knypa ryja? - wyszeptał, czując, jak włosy stają mu dęba na całym ciele. Zdjęty nagłym zabobonnym strachem, mimowolnie przeżegnał się, zupełnie jak jego stary. Na rany wykręconych, przecież tu nie ma nikogo! A może strażnica opanowana jest przez strzegące jej mściwe duchy pomordowanych szeryfów?
- W imieniu urzędujących funkcjonariuszy Protokołu oraz w swoim własnym serdecznie dziękuję, młody obywatelu, za bezzwłoczne zastosowanie się do wydanego polecenia.
- Kto to, do suki matki?! - wrzasnął przerażony Kevin.
- W tej chwili poza twoją, młodzieńcze, nie odnotowuję niczyjej obecności w strażnicy.
- Co to za wygłupy... Nazywam się..
|
WÄ
tki
|