ďťż

Później, kiedy takie zanurzenia w otchłań wszechświatowego smutku stały się chlebem powszednim, przestałem się bać i postąpiłem słusznie, ponieważ otchłań...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
I niezależnie od tego jak wiele nieszczęść spadłoby na człowieka jednocześnie, za- wsze zostanie mu w zapasie jakaś odrobina dla ogrzania duszy. Zostają mu wnuki, bliźniaki, umorusani rozbójnicy Piętka i Sasz- ka, nieporównywalne z niczym radosne rozczulenie, kiedy im spra- wia przyjemność. Zostaje mu córka. Pechowa Kalia, wobec której stale czujesz się winny, właściwie nie wiadomo za co - zapewne dlatego, że jest twoja, krew z krwi, odziedziczyła twój charakter i los. I wódeczka pod solone rydze w klubie... Rozumiem, że to banalne - wódeczka, ale przecież wszystkie radości są banalne! A nieodpo- wiedzialne, na wpół pijane trzaskanie dziobem w klubie, to co, nie jest banalne? A entuzjazm, bez żadnej przyczyny, kiedy człowiek wyjdzie latem w samych slipach rankiem na balkon - niebo jest błę- kitne, jezdnia jeszcze pusta, różowiejąmury domu naprzeciwko, a już długie niebieskawe cienie ciągną się poprzez pustkowie i wróble ćwierkają w gęstych, zielonych zaroślach na pustkowiu? To także banał, ale jakoś nigdy się nie nudzi... Zdarzają się oczywiście i tacy, dla których wszystkie radości i smutki zawierają się właśnie w działaniu. Nic im do szczęścia nie trzeba, chcą tylko wynaleźć proch, albo na przykład zdobyć góry Wałdąju, czy też dokonać innego krwawego dzieła. No i bardzo do- brze. A my jesteśmy ludzie skromni. Nam i poranne wróble wystar- czą. I jeszcze jedno - żebym tylko nie zapomniał kupić dziś dla bliź- niaków choćby pudełka czekoladek. Albo jakieś zabawki... Kiedy poczułem, że wypłynąłem już na powierzchnię, nie wstając wykonałem kilka ćwiczeń gimnastycznych (właściwie pro forma), stę- kając wstałem z łóżka i poszukałem stopami rannych pantofli. Ocze- kiwały mnie zajęcia następujące - zaścielenie łóżka, otwarcie na oścież drzwi balkonowych i zmobilizowanie się do zrobienia porannej toale- ty. Jednakże porządek ten został zakłócony już na samym początku. Zaledwie zdążyłem przerzucić poduszkę na fotel, kiedy zadźwięczał telefon. Spojrzałem na zegarek, żeby wiedzieć kto dzwoni. Była siód- ma trzydzieści cztery, co znaczyło, że telefonuje Lonia Szibzd. - Cześć - powiedział niskim konspiracyjno-spiskowym głosem. - Co słychać? - Ohajo - odpowiedziałem. - Bocubocu-sa. Arigato. - A w jakimś ludzkim języku nie potrafisz mówić? - zapytał. - Potrafię - oznajmiłem. - Every things is okay. - Trzeba było tak mówić od razu - milczał przez chwilę. - No, a czym się to wszystko wczoraj skończyło? - O co ci chodzi? - zapytałem i natychmiast stałem się czujny, ponieważ ni z tego, ni z owego przypomniałem sobie wczorajszego faceta w kraciastym płaszczu. - No, o te twoje sprawy... Gdzieś ty tam wczoraj pojechał? Wreszcie do mnie dotarło, że Lonia pyta mnie tylko o wizytę na Bannej. - M-mać... - powiedziałem. - Znowu gdzieś zgubiłem teczkę z papierami! Zacząłem przypominać sobie gorączkowo, gdzie mogłem zosta- wić teczkę z nieśmiertelną sztuką o Koriaginach, a Lonia wciąż coś mamrotał. Opowiadał, że podobno jeśli któryś z pisarzy żenił się wię- cej niż trzy razy, zostanie wykreślony z kolejki na mieszkanie w no- wym domu dla pisarzy, może liczyć tylko na lokal z odzysku. Lonia Szibzd był tym zainteresowany, ponieważ miał już czwartą żonę. - Zapomniałem ją w restauracji! - powiedziałem z ulgą. - Kogo? - zapytał z ochotą przerywając monolog. - Teczkę! -Jaką? - Papierową z tasiemkami. - A co w środku? - domagał się odpowiedzi Lonia. - Słuchaj - powiedziałem. - Może byś się odczepił, co? Dopie- ro co obudziłem się, nawet pościeli nie zdążyłem schować... - Ja też..
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.