ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
I wstał. Jego ogromne cielsko zdawało się
wypełniać cały pokój. W porównaniu z nim Antonio wydał się nagle mały i żałosny.
- Proszę, nie straszcie jej. - Ale to jego twarz była blada i zlana potem. Czego tak się
obawiał stary Tony? Przecież nie on miał trafić do pudła.
- Proszę wrócić - rzekł Dolph - i to już, czy mamy pana skuć?
Antonio pokręcił głową.
- Nie... ja... lepiej się cofnę. - Zrobił to, ale równocześnie spojrzał na Domingę. Rzucił jej
szybkie, ukradkowe spojrzenie. Gdy napotkała jego wzrok, w jej oczach malował się gniew.
Niepohamowana wściekłość. Grymas gniewu wykrzywił jej twarz. Co się stało, że zrzuciła
maskę opanowania?
Gris-gris powoli pełzło w jej stronę. Zaczęło łasić się do stóp jak pies i ocierać się o palce
jak kot złakniony pieszczot. Starała się to ignorować, wciąż grała.
- Nie przyjmie pani powracającej do niej mocy? - spytał John.
- Nie wiem, o czym pan mówi. - Znów była zimna jak głaz. Ale chyba jednak trochę
skonsternowana. Grała zakłopotanie. Była niezła. Naprawdę. - Jest pan potężnym kapłanem
voodoo. Próbuje pan zastawić na mnie pułapkę.
- Jeśli nie chce pani tego amuletu, ja go wezmę - stwierdził. - Dodam pani magię do
swojej. Będę najpotężniejszym mistrzem sztuk w całych Stanach. - Po raz pierwszy poczułam na
skórze falę mocy Johna. To tchnienie magii było naprawdę przerażające. A już zaczęłam myśleć
o Johnie jak o zwyczajnym facecie. Cóż, mój błąd. Pomyliłam się.
Pokręciła głową.
John postąpił naprzód i ukląkł, wyciągając rękę po wijące się gris-gris. Jego moc
towarzyszyła mu jak niewidzialna opończa.
- Nie! - Pochwyciła gris-gris i ukryła w dłoniach.
- Czy potwierdza pani, że wykonała to gris-gris? - John uśmiechnął się. - Jeżeli nie,
wezmę je i wykorzystam tak, jak uznam za stosowne. Znaleziono je wśród rzeczy mego brata.
Zgodnie z prawem jest moje, czyż nie, sierżancie Storr?
- Zgadza, się - przyznał Dolph.
- Nie, nie może pan tego zabrać.
- Mogę i zrobię to, chyba że przyzna pani przed kamerą, że to gris-gris jest jej dziełem.
- Pożałuje pan tego. - Warknęła do niego.
- A pani pożałuje, że zabiła mojego brata.
- W porządku, przyznaję, że to ja wykonałam ten amulet. - Spojrzała na kamerę. - Ale nie
przyznaję się do niczego więcej. Zrobiłam to gris-gris dla pańskiego brata. To wszystko.
- Aby sporządzić ten amulet, złożyła pani ofiarę z człowieka - rzekł John.
- Amulet jest mój. - Pokręciła głową. - Zrobiłam go dla pańskiego brata. To tyle. Ma pan
amulet, nic poza tym.
- Proszę wybaczyć, Senora - rzekł Antonio. Wydawał się blady i roztrzęsiony oraz
bardzo, ale to bardzo przerażony.
- Calenta! - rzuciła. - Zamknij się!
- Zerbrowski, zaprowadź naszego przyjaciela do kuchni i spisz jego zeznanie - polecił
Dolph.
- Ty głupcze, ty żałosny głupcze! - Dominga wstała. - Jeśli piśniesz choć słówko, sprawię,
że twój język zgnije ci w ustach.
- Wyprowadź go stąd, Zerbrowski.
Zerbrowski wyprowadził prawie płaczącego Antonia z pokoju. Miałam wrażenie, że to
stary Tony był odpowiedzialny za odzyskanie amuletu. Zawiódł i teraz za to zapłaci. Gliny były
obecnie najbłahszym z problemów, jakie miał na karku. Na jego miejscu upewniłabym się, że
babunia jeszcze dziś trafi do mamra. Nie chciałabym, aby miała kiedykolwiek w przyszłości
dostęp do swych magicznych akcesoriów.
Teraz dokonamy przeszukania, pani Salvador.
- Proszę bardzo, sierżancie. Niczego pan tu jednak nie znajdzie - powiedziała ze stoickim
spokojem.
- A to, co było ukryte za drzwiami? - zapytałam.
- Tego już nie ma, Anito. Nie znajdziesz tu nic nielegalnego i... zdrowego - odparła z
niezłomną pewnością siebie.
Dolph spojrzał na mnie. Wzruszyłam ramionami. Ta jej pewność siebie trochę mnie
deprymowała.
- W porządku, chłopcy, przetrząśnijcie tę budę. - Mundurowi i cywile wzięli się do
roboty. Chciałam podążyć za Dolphem. Zatrzymał mnie. - Nie, Anito. Ty i Burke zostajecie tutaj.
- Dlaczego?
- Jesteście cywilami.
Ja, cywil?
- Czy byłam cywilem, gdy spenetrowałam dla ciebie cmentarz?
- Gdyby mógł to zrobić któryś z moich ludzi, nie pozwoliłbym ci na to.
- Nie pozwoliłbyś mi?
- Wiesz, o co mi chodzi. - Zmarszczył brwi.
- Nie. Obawiam się, że nie.
- Może i jest z ciebie kawał cholery, ale nie jesteś gliną. To robota dla glin. Zostań w tym
pokoju tylko teraz. Gdy skończymy, będziesz mogła zejść na dół i zidentyfikować dla nas
czarnego luda.
- Nie wyświadczaj mi przysług, Dolph.
- Odpuść sobie te dąsy, Blake.
- Nie dąsam się.
- A co? Może marudzisz?
- Daj spokój. Powiedziałeś swoje. Masz rację. Zostanę tu, choć wcale mi się to nie
podoba.
- Zwykle pakujesz się po uszy w kłopoty. Dobrze ci zrobi, gdy chociaż raz nie znajdziesz
się na linii ognia. - To rzekłszy, ruszył w kierunku piwnicy.
Szczerze mówiąc, nie miałam ochoty ponownie zapuszczać się w tę mroczną czeluść. I na
pewno nie chciałam ujrzeć istoty, która ścigała mnie i Mannyego po schodach. A mimo to
poczułam się... odrzucona. Dolph miał rację. Dąsałam się. Świetnie.
John Burke i ja usiedliśmy na kanapie. Dominga zajęła miejsce w fotelu. Dzieci poszły
się bawić pod czujnym okiem Enza. Wyglądał na rozluźnionego. Nieomal miałam ochotę mu
potowarzyszyć. Wszystko było lepsze, niż siedzieć tu i czekać, aż rozlegną się pierwsze wrzaski.
Jeśli tam na dole był potwór, a sądząc po odgłosach, nie mogło to być nic innego, wrzaski
rozlegną się prędzej czy później. Gliny świetnie sobie radziły z bandziorami, ale potwory
stanowiły dla nich pewną nowość. Poniekąd byłoby prościej, gdyby całym tym szajsem zajęła się
grupka ekspertów. Para samotników potrafiących walczyć. Kołkujących wampiry.
Unicestwiających zombi. Palących czarownice. Choć można by się spierać, co mogłoby mnie
spotkać jeszcze parę lat temu. Dajmy na to w latach pięćdziesiątych.
Bez wątpienia, parałam się magią. Zanim wszystkie potwory wyszły z ukrycia, istoty
nadnaturalne były uznawane za nadnaturalne. I należało je zniszczyć, zanim one zniszczą ciebie.
To były prostsze czasy
|
WÄ
tki
|