ďťż

Poruszył przy tym ustami, zupełnie bezdźwięcznie, a przecież Jonas byłby przysiągł, że usłyszał coś bełkotliwe, przypominające wielokrotne powtórzenie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
..”. Wzdrygnął się. Poczuł na sobie uważny wzrok Kolczinskiego. – Słyszałeś? – zapytał porucznik. – Tak cały czas. – Zostawcie go – rozkazał Jonas. Kolczinski wzruszył ramionami. Mruknął na swoich żołnierzy i sam odstąpił w bok. Potem spode łba patrzył, jak Cień Feretriusa zbliżył się do Jonasa, dotknął go ręką i niespodziewanie przysiadł u stóp Megaloxanthy. Zdawało się, że Kolczinski zaklął pod nosem. Gwałtownie obrócił się na pięcie, żołnierze za nim, jak na musztrze – żaden się nie obejrzał, kiedy odeszli pomagać Mażulisowi przy załadunku sprzętu, zapasów żywności i trzydziestotonowego wyposażenia Iona Szałamaji. Teraz dopiero Jonas uświadomił sobie, jak mu brakuje pociesznego grubaska. Nieczęsto trafiają się ludzie nie przejmujący się niczym, a przy tym obciążeni pamięcią, która nie przeszkadza z humorem podchodzić do własnej niezborności. Poszukał go wzrokiem. Przez moment miał wrażenie, że Ion też mu się przygląda z daleka, lecz Szałamaja szybko odwrócił oczy. Stał z boku, dziwnie przygaszony – nerwowo przestępował z nogi na nogę. Dziwnie mu się nie spieszyło z komentarzem, chociaż powinien być zadowolony; jego Wozy Bojowe nie okazały się mitem i dalsza droga stała przed nimi otworem. Jonas ruszył w jego kierunku. Zapomniał o Feretriusie. Ten sprężyście poderwał się z przysiadu i jak cień ruszył za nim. Wyglądało, że doskonale słyszy albo czuje każde poruszenie Jonasa. Twarz mu się przy tym zaróżowiła nieco i uspokoiła. Nic nie wskazywało, że w najbliższym czasie zamierza odstąpić od Megaloxanthy. Jonas przystanął bezradny. Do Szałamaji tymczasem podszedł Kolczinski. Wymienił z nim jakąś uwagę i podał grubaskowi zawiniątko wyciągnięte z jakiejś skrzynki. Ten szybko pokiwał głową, po czym – drobiąc krótkimi nóżkami – ruszył do śluzy Wozu. Na moment zawahał się przed wypukłym lustrem, zdobył się jednak na ten krok i postąpił do przodu. Z drugiej strony ludzie Mażulisa ładowali ostatnie pojemniki. Po prostu wsuwali je w lustrzaną przesłonę. Wreszcie zgodnie naparli na kontener Szałamaji i ten niespodziewanie płynnie pośliznął się i znurkował w śluzę. Tym razem Kolczinski podszedł do Mażulisa. Coś powiedział. Widać było, jak Mażulis cały zesztywniał. Porucznik pochylił się nad ostatnią skrzynką, jaka jeszcze nie powędrowała do ładowni Wozu Bojowego. Uniósł jej pokrywę i zaczął wyjmować jakieś obłe przedmioty. Każdemu przyglądał się z osobna. Jedne przyczepiał sobie do pasa inne odkładał na bok. Wreszcie te pozostawione, z powrotem wrzucił do skrzyni. Nagle Mażulis wykonał gwałtowne w tył zwrot i zniknął w śluzie. Reszta żołnierzy ociągając się pomaszerowała za nim. Kolczinski chwilę patrzył ich śladem, potem oburącz dźwignął swoją skrzynkę i pchnął w tę samą śluzę. Coś odwróciło uwagę Jonasa. Z jednej strony, gdzie dogorywał wyszczerbiony I Moduł, pożar łatwopalnych materiałów nie rozprzestrzenił się zbytnio – na ile można się było zorientować w perspektywie przeszło stumetrowego rozstawu gąsienic Wozu Bojowego. Musiała istnieć blokada między poziomami – ostatecznie ogień podłożyło Bio– Łącze, kto lepiej od niego powinien był wiedzieć, czy cała Enklawa nie stanie od tego w płomieniach. Za to z przeciwnej strony, skąd przebił się mobil Endogenicznej, odezwało się głuche tąpnięcie we wnętrzu ziemi. Tam, w ciemności przyprószonej warstwami kurzu i popiołu, działo się coś jeszcze; może nie tak gwałtowne, jak pożar podłożony ich ręką, za to z pewnością bardziej trwałe – nie wygaśnie, nim ogarnie całe THARSYS, aż po Moduł CETI – ostatnią wyspę w silentium universum. Czas ruszać, pomyślał Jonas, jeśli mamy zamiar wrócić nim zostaną same zgliszcza. Przed lustrzaną ścianą, w którą można byłoby wjechać całym mobilem, twarzą w twarz natknął się na Kolczinskiego. Objął go za ramię. – Chodźmy – powiedział. Obok krok w krok postępował Cień Feretriusa. Kolczinski uśmiechnął się i powoli, ale zdecydowanie, zdjął rękę Jonasa ze swego ramienia. – Beze mnie – powiedział. Jonas popatrzył na niego, jak na człowieka niespełna rozumu. – Zwariowałeś – powiedział. Kolczinski wykonał ręką gest obejmujący coś niewidzialne. – Ten świat nie jest nasz – powiedział. – Chociaż uparcie kroimy go na własny obraz i podobieństwo. Każdy z nas w innym miejscu i czasie zostawił sumienie. Dziś podziękujmy Bogu za to, że – odbierając czas i miejsce – zostawił nam szansę śmierci. I módlmy się, żeby się nie rozmyślił. Rozumiesz, mnie, Jonas? Chcę umrzeć. Nie w imię tych, którzy mogą przetrwać, lecz z tymi, którzy zdechną ze mną. Wracam do mojego gówna. – Poszaleliście wszyscy – cicho stwierdził Jonas. – Szaleństwo, to piękna rzecz – z rozmarzeniem powiedział Kolczinski. – Ciebie na nią stać. Gdzieś dążysz, w coś wierzysz – albo tak ci się wydaje. Moje ręce cuchną po łokcie. Nic więcej. Jak sięgnę pamięcią – śmierć idzie krok w krok za mną, tylko zbytnio rozgląda się na boki. Może i ona potrzebuje skupienia. Powierzam ci moich żołnierzy. Tylu zostało. Dbaj o nich. Poprawił długą strzelbę przewieszoną przez ramię. Był w pełnym rynsztunku, który nie ujął mu elegancji. Nawet szeroki pas, zapięty wokół bioder – obwieszony dwiema kaburami, ładownicami, masywnym kordelasem i wiązką czarno–szarych granatów, jakby wypalonych w ognisku, potem zdobionych misternym ornamentem – nie wypaczał obrazu lekkiej, prostej jak struna, bardziej do parad przywykłej sylwetki oficera
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.