ďťż

Pecuchetowi udzieliła się porywczość Bouvarda, Bou-vard miał teraz w sobie coś z pochmurnego usposobienia Pecucheta...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
— Mam ochotę stać się jarmarcznym kuglarzem! — mówił jeden. — Lepiej być śmieciarzem! — wołał drugi. Co za ohydne położenie! I nie ma sposobu wyjścia z niego! Nawet nadziei! Pewnego popołudnia (było to stycznia 39 r.) Bou-vard w swoim biurze otrzymał list przyniesiony przez listonosza. Podniósł ręce do góry, głowa powoli mu opadała i runął zemdlony na podłogę. Subiekci rzucili się na pomoc, zdjęto mu krawat. Posłano po lekarza. Otworzył oczy; potem na pytania, które mu zadawano, wydobył z siebie: — Ach!... bo... bo... trochę powietrza dobrze mi zrobi. Nie! Puśćcie mnie! Pozwólcie! I pomimo swej tuszy pobiegł co tchu aż do Ministerstwa Marynarki; przesuwał ręką po czole, myślał, że zwariuje, usiłował się uspokoić. Kazał poprosić Pecucheta. Pecuchet zjawił się. — Mój stryj umarł! Dziedziczę! — Nie podobna! Bouvard pokazał taki list: KANCELARIA NOTARIUSZA TARDIYELA Savigny-en-Septaine, stycznia 39. Szanowny panie. Uprzejmie proszę o przybycie do mej kancelarii dla zapoznania się z treścią testamentu naturalnego ojca "WPana, p. Franciszka Dionizego Bartłomieja Bouvarda, b. kupca w mieście Nantes, zmarłego w naszej gminie 10 bm. Testament ten zawiera na rzecz WPana rozporządzenie nader ważne. Łączę wyrazy poważania Tardivel-notariusz. Pecuchet musiał aż usiąść na kamiennym słupku na dziedzińcu. Po czyni zwrócił papier mówiąc powoli: — Oby... to tylko nie był... jakiś kawał! —• Myślisz, że to kawał! — rzekł Bouvard głosem zdławionym, podobnym do rzężenia konającego. Ale stempel pocztowy, nazwa kancelarii wydrukowana, podpis notariusza, wszystko dowodziło, że wiadomość jest autentyczna; popatrzyli na siebie z drżeniem w kątach ust i łzą kręcącą się w ich nieruchomych, oczach. Brak im było przestrzeni. Poszli aż do Łuku Triumfalnego, wrócili brzegiem rzeki, minęli Notre- Dame. Bouvard był bardzo czerwony. Dał Pecuchetowi kilka szturchańców w plecy i przez pięć minut gadał zupełnie od rzeczy. Wybuchali mimo woli śmiechem. Ten spadek z pewnością'musiał wynosić... — Ach! To byłoby zbyt piękne! Nie mówmy o tym więcej. Zaczęli znowu o tym mówić. Nic nie szkodziło zażądać zaraz wyjaśnień. Bouvard w tym sensie napisał do notariusza. Notariusz przesłał kopię testamentu kończącego się w ten sposób: „Wobec czego daję Franciszkowi Dionizemu Bartłomiejowi Bouvard, uznanemu przeze mnie synowi naturalnemu, część mego majątku prawnie rozporządzania." Jegomość miał tego syna w młodości, ale ukrywał to starannie, tak że chłopiec uchodził za jego bratanka i bratanek ten zawsze nazywał go stryjem, choć wiedział, jak rzeczy stoją. Mając koło czterdziestki pan Bouvard ożenił się, potem owdowiał. Gdy dwaj jego prawi synowie pokierowali się inaczej, niż sobie życzył, poczuł wyrzuty sumienia, że od tylu lat opuścił swe pierwsze dziecko. Byłby je nawet sprowadził do siebie, gdyby nie wpływ jego gospodyni. Dzięki zabiegom rodziny została odprawiona i w swym osamotnieniu, bliski śmierci, zapragnął naprawić krzywcie zapisując ze swego majątku na rzecz owocu swej pierwszej miłości to, co 38 mógł. Majątek ten wynosił pół miliona, z czego na kopistę przypadało dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków. Starszy z braci, pan Stefan, oświadczył, że uszanuje ostatnią wolę ojca. Bouvard popadł w rodzaj ogłupienia. Powtarzał półgłosem, uśmiechając się spokojnym uśmiechem pijaków: — Piętnaście tysięcy franków renty! I Pecuchet, który miał przecie mocniejsza głowę, nie mógł się nadziwić. Uderzył ich jak pałka w łeb list Tardiyela. Drugi syn, pan Aleksander, oznajmiał, że zamierza uregulować sprawę spadku na drodze sądowej, a nawet jeśli będzie można, zakwestionować zapis żądając uprzednio opieczętowania, sporządzenia inwentarza, mianowania se-kwestratora itd.! Bouvard zachorował z tego na wątrobę. Jak tylko zaczął powracać do zdrowia, pojechał do Sa- yigny, skąd nie przywiózł żadnego rozstrzygnięcia, i żałował tylko kosztów1 podróży. Potem nastąpiły okresy bezsenności, napady na przemian gniewu i nadziei, podniecenia i przygnębienia. Wreszcie, po sześciu miesiącach, pan Aleksander uspokoił się i Bouvard wszedł w posiadanie spadku. Pierwszy jego okrzyk był: — Wyniesiemy się na wieś! I ta decyzja, łącząca przyjaciela ze swym szczęściem, wydała się Pecuchetowi zupełnie naturalna. Gdyż związek tych dwóch ludzi był głęboki i nie znał ograniczeń. Ale że nie chciał być na utrzymaniu Bouvarda, nie pojedzie z nim przed przejściem na emeryturę. Jeszcze dwa lata; mniejsza o to! Był nieugięty i sprawa tak została zadecydowana. Żeby wiedzieć, gdzie osiąść, zrobili przegląd wszystkich prowincji. Północ była żyzna, ale zbyt chłodna, południe czarowało klimatem, ale było przykre ze względu na komary, a Francja centralna, szczerze mówiąc, nie miała y/ sobie nic ciekawego. Bretania odpowiadałaby im, gdyby nie bigoteria mieszkańców. Co się tyczy wschodnich okręgów, z racji germańskiej gwary ludowej nie należało o nich nawet myśleć. Ale były inne okolice. Co to było, na przykład, le Foreż. le Bugey, le Roumois? Mapy nic o nich nie mówiły. Zresztą mniejsza, czy ich siedziba będzie w takim, czy owakim miejscu, główna rzecz, że będą ją mieli. Już widzieli siebie z zakasanymi rękawami przy klombie, jak obcinają zbyteczne gałązki na krzakach róż, kopią, pielą, spulchniają ziemie, przesadzają tulipany
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.