ďťż

Ona tam nigdy nie była, nikogo nie zna, no jakże tak można! Oszaleć można! Nic, tylko ludzie opowiadają, co im się przytrafiło...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Czyta pani amerykańskie gazety? Też pełno historyjek, to są historyjki! Ja, w Rosji, często „Przekrój" czytałem. Jakoś tak się udało, że jeden znajomy w Leningradzie zdobywał dla mnie „Przekrój" i mieliśmy szczęście. Bo nawet na zesłaniu potem „Przekrój", dzięki temu znajomemu - docierał do mnie. Ja się na „Przekroju" polskiego uczyłem. I ten typ kobiety z „Przekroju"... Bardzo mi się to podobało - te Polki. Jedna, to była Beata Tyszkiewicz, piękna, a druga - Teresa... Jakże ona się nazywała?... No nie pamięta pani? Teresa miała na imię. Cudowna. A potem poznałem jedną dziewczynę z Torunia. Kilka lat to trwało. Przez nią naprawdę zacząłem mówić po polsku. Potem ona poznała mężczyznę, Polaka. To był fizyk. Ale że fizyk, to głupstwo. Oprócz tego to był ciężkoatleta. Myślałem nieraz: powinienem się z nim bić. Ale bić się z nim czy nie? (Dzwoni telefon z Europy, dobry przyjaciel, z Włoch chyba, Brodski szamocze się ze sznurem, prawie tańczy między papie-rzyskami rozesłanymi na podłodze, jest bardzo przejęty, tłumaczy się - że artykuł nienapisany, ale nieważne, niedługo będzie. Kocisko budzi się, niechcący zrzucam je z kolan, kocisko obraża się, zaczyna mi z furią gryźć nadgarstki, szamoczemy się, walczę o całość moich tętnic, odbywa się walka japońska w milczeniu). (Koniec z telefonem). - Widział pan, co pański kot ze mną wyprawia? - Kot. Miły kot, prawda? To mieszkanie ciemne, ale lubię. A tamta kobieta... Teresa... Jak można nie pamiętać, jak się nazywała?... Ma pani moją książkę „Less Than One?"... Mam jeszcze jeden egzemplarz... Naturalnie, że podpiszę... Jeszcze kawy... No w każdym razie. To jest naprawdę straszne, że ludzie w kółko opowiadają, co im się przytrafiło. ONA: Wyobrażam sobie, jak się poczułaś. Przecież ty żyjesz z tego, co ci się przytrafiło. JA: To nie jest takie proste, jak ty myślisz: dar opowiadania. Opowiadać umie prawie każdy. Trzeba jednak mieć ten alchemiczny kamyk! Trzeba mieć takie małe niewidoczne radio, przez które się utrzymuje kontakt z tym, który słucha. Jest taka fala, którą nazwać można Falą Współczucia (w sensie współod-czuwania, a nie litości!), i trzeba się dostać na tę falę. Tego się nie można nauczyć. ONA: Chcesz powiedzieć, że nigdy niczego się nie nauczyłaś od innych? JA: Ależ nauczyłam się! Przecież my wszyscy, cała grupka ludzi z STS-u, kabareciarze, „szopkarze" powojenni, przecież my wszyscy jesteśmy dziećmi Skamandra. Ale to bardziej dotyczy stylu i formy niż treści. ONA: Chciałabyś żyć w Dwudziestoleciu? JA: Czasem myślę, że bardzo bym chciała! Wyobrażam sobie, że wszystko było wtedy niezwykle kameralne. Taka miniatura państwa. Miniaturowe rządy, miniaturowe mordy polityczne, miniaturowe rewie mód. Ale literatura wcale nie była miniaturowa. Kaden, Nałkowska, no, Żeromski przecież... I ta wyrazistość typów! Ten Witos - który kochał i rozumiał psze-niczno-wódczany lud, i ci poeci z nosami zaczepionymi o księżyc... ONA: A te „stoliki literackie" - czy to nie byli pradziadkowie waszych stolików? JA: Wiesz, dzisiaj już jedne i drugie powoli zasnuwają się pajęczyną. Nawet nie wiem, czy historia bardzo się nad nimi rozczuli. To w końcu było takie zamknięte, takie duszne... ONA: Ale wyobrażam sobie, że przy stolikach literackich przed wojną zabawa musiała być świetna. Środowisko było małe, pieniędzy było mało, perspektywy znikome, ale co z tego. Przyjemnie było. Chyba. Gombrowicz wspomina miałkość intelektualną kultury stolikowej, ale nie jesteśmy Gombrowiczem, więc skupmy się na plotkach. (A: Najsławniejszy stolik przedwojennej Warszawy - gniazdko Tuwima w „Ziemiańskiej" - promieniował wdziękiem na całą Polskę. Wspomnijmy kilku ludzi: więc, po pierwsze, on sam. Księciem nazywany. Wysoki, elegancki: Julian Tuwim. Największy autorytet w tym kółku, posiadacz kamienia poetyckiego. Potem Słonimski, jego przyjaciel w dowcipie. Potem Lechoń - dyplomata i mimoza. Potem - młodszy i krnąbrniej szy, w aureoli arystokratycznych ciotek: Gombrowicz. A jeszcze później, jako poeci debiutujący, a jako satyrycy sławni - Swiatopełk Karpiński i Janusz Minkiewicz. Przy stoliku w „Ziemiańskiej" dużo się działo. Piło się kawę, jadło się ptysie, wspominało się wczorajsze pijaństwa, ale również... pracowało się. Czytano sobie na głos wiersze, rozprawia- no o prądach i kierunkach poetyckich, pisano wstępniaki i szopki satyryczne, ustalano wspólnie, „co jest co i kto jest kto". Bez elitarności i bez skomplikowanej hierarchii nie ma stolika. Jak mówi sześcioletni synek moich przyjaciół, Franek: „Zabawa musi być całkowita". Oczywiście, najbardziej może opisaną osobistością życia stolikowego był Franz Fiszer, gadulstwo uświęcone. Ale Isaac Ba-shevis Singer wspomina też postaci nie mniej barwne, ciut tylko bardziej kameralne. Pisze na przykład o niejakim Kohnie. Był to człowiek notorycznie pozbawiony gotówki. Gdy tylko pojawiał się w kawiarni, natychmiast rozpoczynał wędrówkę po pożyczkę. W momencie kiedy udało mu się kogoś naciągnąć, zaczynał odczuwać przemożną chęć rewanżu i zasypywał swego dobroczyńcę garściami anegdotek z szerokiego świata. „Pożyczyć pięć złotych Kohnowi - konkludował Singer - to znaczyło nawiązać kontakt z Paryżem". Po drugiej wojnie wydawać się mogło, że stoliki literackie się nie odrodzą, przynajmniej po naszej stronie świata. Skoro zdruzgotane zostało normalne życie, to niby dlaczego odbudować miał się stolik? Ale odbudował się, może właśnie dlatego. Im większa jest samotność artystów, tym bardziej potrzeba im luster: A więc to tak! A więc ty tak wyglądasz! A więc ja wyglądam tak jak ty??? Najsolidniejszy, bo najtrwalszy, jest stolik w kawiarni „Czytelnika" przy Wiejskiej. Zabawa całkowita. Stolik, a nawet stół. Zasady gry są tu inne niż w „Ziemiańskiej". Pracy jest mniej, dowcipu tyle samo może, ale ironii więcej. To zrozumiałe: nagromadzenie absurdu w czasach Peerelu nie pozwalało stolikowi traktować rzeczywistości serio. Próbowano wykręcić się kpiną. Kultywowano styl zaproponowany przez Konwickiego: w najbardziej brutalnych chwilach, tuż po trzynastym grudnia, nie nadymać się. Nie grzmieć o wielkich sprawach. Nie potrząsać kajdankami. Raczej omówić mecz, raczej urodzić kalambur. Obrady przy stoliku na Wiejskiej - przy stoliku w kawiarni podobnej do biura - zaczynają się o wpół do dwunastej, a kończą około pierwszej. Każdy odnosi sam do kuchennego okienka swoją szklankę po herbacie czy kawie, a kto tego nie zrobi, wygląda trochę jak osioł nie z towarzystwa. Królową czytelnikowskiego stolika jest Irena Szymańska. Wszyscy ją kochamy i wszyscy jej się trochę boimy. I tak powinno być. Irena jest żywym dowodem na nieistnienie feminizmu
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.