ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Nie wiem, czy w dalszym
ciągu będę miał z tobą do
czynienia. Jesteś obmierzłą
sztuką, która dosyć już
narzucała się komitetowi
bezpieczeństwa publicznego
przez przeszło dwa lata.
Chciałbym z przyjemnością
zmiażdżyć cię raz na zawsze jak
uprzykrzoną muchę.
- Z przyjemnością, nie wątpię
o tym, ale bardzo byłoby to
niepraktyczne z twojej strony -
odparł zimno de Batz. -
Otrzymasz trzydzieści pięć
liwrów za moją głowę, a ja
ofiaruję ci dziesięć razy
więcej za moją wolność
działania.
- Wiem, ale ta gra staje się
zbyt niebezpieczna.
- Czemu? Jestem bardzo mało
wymagający. Żądam niewiele: nie
puszczaj swej sfory na mój
trop...
- Masz zbyt wielu
sprzymierzeńców...
- Nie chodzi mi wcale o nich
- nie suszę sobie głowy o ich
bezpieczeństwo, niech sami
sobie radzą.
- Ale ile razy złowimy
którego z nich, mogą ciebie
wydać w sądzie.
- W czasie tortur, wiem -
dodał de Batz spokojnie,
wyciągając nad ogniem ospowate
ręce. - Używacie teraz tortur w
sądzie, prawda, przyjacielu? Ty
z twoim poplecznikiem
prokuratorem zaprowadziliście
wszystko, co tylko piekło
wymyślić może.
- Co ci do tego? - rzekł
H~eron szorstko.
- Ależ nic a nic, naturalnie!
Chciałem ci nawet zaofiarować
trzy tysiące pięćset liwrów z
obietnicą, że więcej nie będę
się już zajmował tym, co się
dzieje w murach więzienia.
- Trzy tysiące pięćset
liwrów! - zawołał H~eron z
takim zdumieniem, że nawet jego
oczy straciły błysk
okrucieństw, przybierając wyraz
najwyższej chciwości.
- Dwa małe zera, dodane do
trzydziestu pięciu, który
otrzymałbyś za moją głowę -
rzekł de Batz, i jakby od
niechcenia ręka jego wsunęła
się do kieszeni płaszcza. - Nie
mieszaj się do moich spraw
przez trzy tygodnie, a
pieniądze będą twoje.
Zapadło milczenie. Przez
wąskie, zakratowane okno
srebrzyste promienie księżyca
walczyły z żółtym światłem
lampy oliwnej, oświecając bladą
twarz agenta komitetu, w
którego duszy toczyła się walka
między okrucieństwem a
chciwością.
- A więc, czy załatwimy
interes? - spytał w końcu de
Batz, swym miodowym głosem, na
wpół wyciągając kuszący zwój
papierków. - Daj mi tylko
zwykłe pokwitowanie, a
pieniądze będą twoje.
H~eron mruknął zawistnie:
- To niebezpieczna zabawka,
mówię ci. Pokwitowanie wpadnie
w niepowołane ręce i znajdą się
ni stąd ni zowąd pod gilotyną.
- Pokwitowanie może wpaść
jedynie w ręce sprzymierzonych
- odparł Gaskończyk - bo nawet
jeżeli mnie zaaresztują, to i w
tym wypadku dostanie się do rąk
agenta komitetu, któremu na
imię H~eron. Musisz ryzykować,
przyjacielu - przecież i ja
czynię to samo.
H~eron wahał się jeszcze
przez chwilę. De Batz śledził
go spode łba. Niejednego już z
tych patriotów wypróbował w ten
sposób i zawsze austriackie
pieniądze przeważały na szali.
Monarchistyczny konspirator
nie lubił narażać własnej
osoby, ale tu pewien był
wyniku. Patrzył na H~erona,
uśmiechając się z zadowoleniem.
- Dobrze - rzekł w końcu
główny agent. - Wezmę
pieniądze, ale pod jednym
warunkiem.
- A tym jest?...
- Że nie będziesz się wtrącał
do małego Kapeta.
- Do delfina?
- Wszystko mi jedno, jak go
nazywasz - odparł H~eron,
zbliżając się do de Batza i
patrząc na niego z góry z
nietajoną nienawiścią. -
Nazwij, jak chcesz tę małą
żmiję, ale pozostaw ją w
spokoju.
- To znaczy, że chcecie go po
prostu zabić... A w jaki sposób
mam temu zapobiec?
- Ty i twoi sprzymierzeńcy
wciąż spiskujecie, aby go
wykraść. To się nie uda. Mówię
wam, że się to nie uda. Gdyby
ten dzieciak znikł z więzienia,
byłbym człowiekiem straconym.
Robespierre mówił mi to nieraz.
Dlatego też zostaw go, nie
wtrącaj się do niego, bo
inaczej nie ruszę palcem dla
ciebie, a w dodatku postaram
się, żeby raz z tobą skończyć.
Wyglądał tak drapieżnie, że
mimo wolli samolubny spiskowiec
wzdrygnął się pod wpływem
nieprzezwyciężonego strachu.
Odwrócił wzrok od piorunującego
spojrzenia H~erona, podobnego w
tej chwili do hieny, której
chcą wydrzeć zdobycz z pazurów.
Wpatrzył się w ogień w głębokim
zamyśleniu. Słyszał ciężkie
kroki przeciwnika i widział
jego cień, rysujący się na
pustych ścianach izby. Nagle
uczuł, że ktoś chwyta go za
ramię. Zerwał się z miejsca ze
zdławionym krzykiem lęku, na
który H~eron odpowiedział
wybuchem śmiechu. Agent
komitetu uradowany był
widocznym strachem przyjaciela.
Nic go nie cieszyło więcej, niż
wzbudzanie przerażenia w
otoczeniu.
- Muszę iść na zwykłą nocną
inspekcję - rzekł - chodź ze
mną, obywatelu de Batz.
Ponura wesołość odmalowała
się na jego twarzy, gdy
wymawiał te słowa, brzmiące
raczej jak rozkaz. A gdy de
Batz wahał się, skinął na niego
raz jeszcze i wyszedł na
korytarz z latarnią w ręku.
Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy
i zadzwonił nimi niecierpliwie,
przywołując w ten sposób
towarzysza.
- Chodź, obywatelu - rzekł
szorstko - chcę pokazać ci
jedyny skarb w tym domu,
którego wasze przeklęte palce
nigdy nie dotkną.
De Batz machinalnie wstał.
Usiłował pohamować strach,
który nim owładnął, powtarzając
sobie w duchu, że nie ma powodu
do lęku. H~eron nigdy nie
ośmieli się targnąć na niego.
Chciwość szpiega była
najlepszym zabezpieczeniem dla
człowieka, który rozporządzał
milionami, a H~eron wiedział
doskonale, że mógł zrobić ze
spiskowca niewyczerpane źródło
dochodów.
Trzy tygodnie przeminą
prędko, i znów nadarzy się
sposobność zysku, póki de Batz
żywy i wolny. H~eron czekał
przy drzwiach. De Batz
zastanawiał się, ile nędzy i
okrucieństwa odkryje mu ta nowa
inspekcja. Ostatecznym
wysiłkiem opanował nerwy,
włożył płaszcz na ramiona i
wyszedł za H~eronem.
Rozdział VII
"Najcenniejsze życie
w Europie"
I znów prowadzono go przez
długie korytarze olbrzymiego
gmachu
|
WÄ
tki
|