ďťż

Naprawdę jednak odczuwała mieszaninę goryczy i ulgi, z jaką człowiek wyobraża sobie jakieś okropne wydarzenie, które nigdy nie nastąpi...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Wyjęła ze stojącego przed nią kryształowego wazonu różę i wręczyła ją Dane'owi. — Dla artysty — powiedziała z uśmiechem i wstała od stołu. Wyszli na wschodni taras zapalić. Przechodząc przez salę Ifigenii donna Bice powiedziała do Destemps'a: — Trzeba uważać, bo ten pan Maironi i pani domu... tak myślę. Niech pan to powie też Laurze — tymczasem Bessanesi wykrzykiwał za ich plecami: — Oto morze, oto morze! Thalassa, thalassa! Nie było to morze, ale bezkresna równina widna za otwartymi szeroko drzwiami sali, daleko ku wschodowi, spowita na widnokręgu warstwą zimnej mgły; ale wszyscy wyczuwali w niej morze, ukryte w posępnej głębi wschodu, i Bessanesi pytał, czy czasami, w blasku słońca lub księżycowej poświacie, nie widać, jak ono się mieni. Ktoś wymówił słowo Wenecja, Gonnellinie oczy zabłysły, odważyła się szepnąć ojcu, że można by stąd pojechać do Wenecji i dalej Adriatykiem aż do Rawenny, ale on odpowiedział sucho: — Ja wolę płynąć Oceanem Indyjskim. Destemps natomiast podziwiał białe zwoje obłoków zawieszonych na niebie przed nimi, nad pompatyczną kolumnadą skrzydła gościnnego, nad okrągłymi koronami kasztanowców, poprzecinanych smukłymi włóczniami cyprysów, nad małą żółtawą willą stojącą na samym skraju wzgórz niby wartownia na straży wielkopańskiego pałacu górującego nad rozległą równiną. — Ileż Goethowskiego ducha w tym osiernnastowiecznym pejzażu! — powiedział Carlino. — Te obłoki podobne są do czcigodnej peruki tego bożyszcza. — W tej chwili białe obłoki rozbłysły złociście, ktoś zawołał, że to peruka czarodziejska, ktoś wspomniał o kadzielnicy. Donna Bice, która o twórczości Goethego zachowała zaledwie mgliste wspomnienie i zresztą nigdy się w nią zbytnio nie zagłębiała, ale która chodziła na mszę prawie co niedziela i regularnie zanurzała palce w kropielnicy, przyklasnęła Carlinowi i oddawanej przez niego czci Goethemu jako prawdziwemu Człowiekowi-Bogu, którego kult jest religią wyższego rzędu, stworzoną dla tych, co odczuwają całe piękno tego, co ludzkie, a co wiąże się z poczuciem boskości. Carlino bronił przed Destemps'em nowoczesnych estetów, których tamten nazywał małymi grajkami na flecie i klarnecie, dzielnymi grajkami wydymającymi z całych sił policzki — w porównaniu z wielką orkiestrą, jaką stanowił Goethe. — A ty wydymasz policzki Goethem! — powiedział mu Bessanesi. Bice stanęła radośnie w obronie estetów, bo czuła, że Destemps napada na nich przez zazdrość o pewnego młodziutkiego estetę florenckiego, jej wielbiciela. Rozmowa. przeszła z kolei na rolę miłości w religii Goethowskiej i w religii estetów i donna Laura zabrała z sobą Gonnellinę, zeszła z nią z tarasu do ogrodu, ponieważ panowie wszczęli gwałtowną dyskusję, co jawnie gorszyło Bice jako osobę mającą jeszcze prawo budzić pożądanie, a bardziej jeszcze rozśmieszał ją fakt, że jako teściowa i babka mogła rościć sobie prawo do wydawania sądów w tym, co dotyczy tak zwanej moralności seksualnej. Bessanesi kwestionował, w słowach lekko przesłoniętych, wartość zakazów religijnych wobec praw fizjologii, Destemps utrzymywał, że miłość czyni wszystko dozwolonym, wszystko oczyszcza i uświęca. Carlino zaś, że w ten sposób miłość unicestwiałaby radość, jaką daje, że jakieś prawa i zakazy konieczne są bodaj ze względu na rozkoszny lęk ich łamania i. miły żal, że się je złamało, gdyż to, że człowiek czuje się mocen je łamać, sprawia, że czuje się prawdziwym człowiekiem. Jeden tylko Gonnelli, świetny gawędziarz i opowiadacz wesołych historyjek, bronił odwiecznych zasad moralnych, podkreślając jednak, że nie robi tego przez bigoterię. — Bardzo przepraszam — odezwał się Dane, który dotąd przysłuchiwał się w milczeniu. — Zgadzam się z panem w tym, co pan mówi o chrześcijańskiej koncepcji moralności. Zgadzam się, myślę tak samo, ale myślę dlatego, że jestem właśnie takim rodzajem bigota, jakim i pan powinien być, podobnie jak ci wszyscy panowie-poganie, którzy nam tu powiedzieli tyle pięknych rzeczy, barwnych jak świeże kwiaty wyrosłe na starych ruinach, nieco zmurszałych i zgniłych; piękne kwiatki, chociaż, wybaczcie, nie chciałbym ich nosie w butonierce. Ale gdzież to się podziała pani Dessalle? — Prawda — wykrzyknęła donna Bice. — Gdzież jest Jeanne? — Poszła napisać list — wyjaśnił Carlino. — Obawiam się, że gdyby tu była, stanęłaby po stronie profesora, a w szczególności przeciwko mnie. — Ja myślę! — rzekła Bice. — Mówił pan okropne rzeczy! I dyskusja potoczyła się dalej na temat tych okropnych rzeczy. Uwolniwszy się od profesora Dane'a, który przy wychodzeniu z sali jadalnej rycersko podał jej ramię, Jeanne poszła na górę do swoich pokoi, aby napisać do margrabiego. Chciwa zawsze krótkich, cennych chwil samotności, pamiętała to, co Destemps mówił o Maironim, a także opowieść o wyleczonej obłąkanej, już tylko w postaci niewyraźnych cieni w tle obrazu — cieni, które się widzi, ale które nie przyciągają spojrzenia. Znowu opanowała ją gwałtowna myśl o otrzymanym liście i rychłym spotkaniu. Zajęta tymi myślami zatraciła poczucie otaczających ją rzeczy i czasu. Nagły potężny głos dzwonów Sanktuarium nie wstrząsnął nią, ale przeniknął wprost do serca, przywołując wspomnienie listu. Westchnęła, wydobyła list i wróciła do przerwanej lektury. „Nikt się mnie nie spodziewał, naturalnie. Dom był zamknięty, musiałem posłać kogoś do Albogasio, nie było świec, nie było nawet wody, sporo czasu było potrzeba, żeby przygotować mi kawę, pokój do spania i kiedy wreszcie, koło dziesiątej, znalazłem się sam z dozorcą w milczącym domu, wzruszenia podróży rozwiały się całkowicie, częściowo ze zmęczenia, częściowo ze zniecierpliwienia; zdziwił mnie i niemal zabolał mój chłód
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.