ďťż

Ludzie spoza kręgu mormonów dostrzegali w nich automaty wypełniające wo- lę charyzmatycznego proroka, podobnie jak zwolennicy Jima Jonesa słuchali go w Gujanie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Rzeczywistość była jednak zgoła inna — uparte, samowolne jednost- ki, podążające każda w swoją stronę, biskupi i inni przewodnicy gmin z ledwością utrzymujący stado w jednym kawałku, tolerujący szeroki zakres doktrynalnych odstępstw, byle tylko ludzie akceptowali przydzielane im zadania i nie zawodzili. Nawet znalazło się miejsce dla Lee Weeksa, który zdawał się owładnięty przesa- dzoną świadomością swego boskiego potencjału; zważywszy na fakt, że w gminie działa taka osoba jak Dolores LeSueur, aspiracje Lee nie były czymś wyjątko- wym. — Taka jestem szczęśliwa — powiedziała mamuśka. Stepowi ulżyło na widok uśmiechu pani Weeks. Zaraz, zaraz, przecież to jest dr Weeks, czyż nie? — Lee twierdzi, że jest pani psychologiem — rzekł Step. W pewnym stopniu myśl, że ta kobieta jest psychologiem, wydawała mu się bardzo ważna. Nagle uświadomił sobie dlaczego — Stevie. Stevie i pomysł DeAnne, co powinni dla niego zrobić. Nagle Step spojrzał na dr Weeks nieco inaczej. — Nie psychologiem — mówiła. — Psychiatrą. Tytuł wiele nie znaczy — zaledwie kilka lat nauki, potem praktyki i specjalizacji — zachichotała. — Przepraszam — rzekł Step. Chciał już dodać: „Lee właściwie powiedział, że jest pani łapiduchem", lecz zmitygował się; przecież możliwe, że to właśnie ona wyrwie Steviego z towarzystwa Jacka i Scotty'ego. 201 — Och, przywykłam już do tego, że ludzie mylą różne gałęzie naszego fachu — powiedziała dr Weeks. — Nazywają mnie też psychoanalitykiem, co oczywi- ście też jest niewłaściwe. W ogóle to więcej tu z kapłaństwa niż z fachu. Mówiła lekkim, zabawnym tonem, lecz Step wziął jej słowa za dobrą monetę. Polubił tę kobietę, tego łapiducha. — W takim razie — pożegnał się — do następnego razu, okej? — Jasne! — odpowiedział Lee. Kiedy Step wrócił do domu, DeAnne krzątała się w kuchni, czekając na jego przybycie. Wszystko lśniło czystością, a ona czytała książkę. Powieść Annę Tyler, którą kupił jej ponad miesiąc temu. — Dopiero tu jesteś? — zapytał. — No wiesz, zaczęłam ją wtedy, kiedy mija dałeś — powiedziała. — Lecz później odłożyłam na jakiś czas, zniechęcona. — Lecz znów się zapaliłaś? Skrzywiła się. — Jeden z bohaterów źle wyraził się na początku. Starsza kobieta leży w łóż- ku, przypuszczalnie umiera, cały czas żałując, że jej dzieci nie miały zastępczego ojca, zamiast tylko matki. Mąż odszedł z inną. — I to cię tak wkurzyło? — To nie, ale fakt, że zdecydowała się na drugie i trzecie dziecko dokładnie z tego powodu. Tak by mogła mieć zapasowe. Kiedy pierwsze niemal umarło na dławiec. Myślałam, że to najohydniejsza myśl, by mieć późniejsze dzieci tylko po to, by służyły jako zapas na wypadek straty młodszych. — Nie jest to aż tak ohydne — zaprzeczył Step. — Ludzie myśleli podobnie od tysięcy lat. Znajdziesz to w Przypowieściach o mężczyźnie mającym wielu synów: Błogosławiony ten, który ma pełen kołczan, czy coś w tym rodzaju. — Kołczan — zauważyła DeAnne. — Jakże falliczne. — W rzeczywistości to strzała jest falliczna. — Tak czy inaczej — DeAnne wróciła do tematu — po prostu nie mogłam uwierzyć, że Tyler naprawdę jest tego zdania. Zatem powtórnie przeczytałam po- czątek i zdałam sobie sprawę, że to bohaterka tak sądzi, nie sama autorka. Dodat- kowo bohaterka zrozumiała, że każde dziecko stanowi niewymienialną jednostkę, nie zaś część zamienną na wypadek zużycia się wcześniejszej. — Więc teraz już możesz czytać. — Kto by miał na to czas? Pomyślałam sobie jednak, że sprawdzę jeszcze raz, czy lubię ją dostatecznie, by zabrać powieść do szpitala. — Do końca lipca zostały ci dwa miesiące. — Wolę zaplanować wszystko z wyprzedzeniem. Co będzie, gdy przypadko- wo utknę tam z magazynem „People"? — Jeśli chcesz, przyniosę ci „Enąuirer", kiedy tylko urodzi się dziecko. — Sądziłam, że masz już dość mojego rzygania. 202 Prawda jest taka, że tym razem niewiele wymiotowała. Najlepszy okres pod względem porannych dolegliwości ze wszystkich dotychczasowych ciąż. Może to i dobry znak? Może kolejne dziecko nie przysporzy żadnych kłopotów? Może Step nie będzie zmuszony leżeć koło jego łóżeczka przez pierwsze trzy lata, mru- cząc w kółko „Wlazł kotek na płotek". Może to nie będzie się budzić z krzykiem na wspomnienie koszmaru. Może nie będzie regularnie próbowało walnąć brata czy siostrę w głowę czymś ciężkim. Wtedy przyszło Stepowi do głowy, że DeAnne nie dlatego siedzi przy kuchen- nym stole, by czytać książkę — równie dobrze mogła ją czytać w łóżku. Czekała, by porozmawiać z nim w drugim końcu domu, z dala od dzieciaków. — O co chodzi? — zapytał. — Nic — odpowiedziała. — Jak poszło? — Fajnie. Lee jest trochę dziwny, lecz siostra Highsmith była w porządku. Przyjemna starsza pani, lubiąca pogadać, a z drugiej strony wcale przy tym nie nudzi, więc było okej. Niewiele też kłopotów i biadolenia. Większość z tego, co mówi, to przechwałki na temat zmarłego męża, cudownych dzieci, a nawet jeszcze cudowniej szych wnuków, na które ich głupi rodzice chuchają i głaszczą, psując je tym samym. — Sądziłam, że jej dzieci są cudowne. — Tylko jako dzieci — odparł z przekąsem Step. — Teraz, kiedy są rodzicami, stali się też głupi. Hej, z naszymi rodzicami też tak było, no nie? I z nami też jest podobnie. — Naprawdę jesteśmy głupimi rodzicami, Step? — Z definicji. Byłem świetnym rodzicem, póki nie przyszedł na świat Robbie. Wówczas wszystko, czego nauczyłem się o rodzicielstwie, uleciało oknem. Rob- bie różnił się od Steviego pod każdym względem, więc wszystko, co pasowało do Steviego, przestało pasować do Robbiego. Sądzę, że tak właśnie rozwija się syn- drom drugiego dziecka
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.