ďťż

I każdy z nich znał już to paskudne uczucie przeraźliwego lęku ogarniającego na myśl, że można się znaleźć w zamknięciu więziennym, że można być oddzielonym od bujnego życia...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Podświadomy żal do Zenona, że zamiast świetnej konspiracji dał im złodziejskie tarapaty, że szumna nazwa „Złotej Włóczni” nie miała żadnego odpowiednika w ich codziennym życiu, ten żal z całą siłą bluznął teraz na Lutka, wiernie stojącego przy „szefie”. On jeden z całej paczki przyjaciół miał z rewolucyjnym reżimem porachunki wypływające nie tylko z niewyżytych marzeń szczeniackiej konspiracji – rewolucja zwichnęła marzenia jego ojca. Nie wiedzieli, że z innych pozycji patrzą na sprawy ich otaczające. On z pozycji rodziny, która straciła, oni – środowiska, które zyskiwało. Dozorczyni Madejowa miała teraz mieszkanko na parterze, a nie stróżowską suterenę jak przedtem. Ciotka Jacka jest teraz ekspedientką, choć przed wojną była tylko sprzątaczką w wielkim biurze handlowym. Matka Marka była samodzielną robotnicą i często powtarzała, iż dawniej mogłaby być jedynie wdową pozostającą na społecznej opiece. Ojciec Kazka zapomniał o dawnych długich latach bezrobocia. I choć na brak towarów w sklepach wyrzekali tymi samymi słowy, co niegdyś na brak pieniędzy, to jednak wyrzekania te były inne: teraz mieli zapewnione środki do życia, teraz nie bali się, że mogą zostać bez pracy. Wyrzekając na powojenne dolegliwości, nie rozumiejąc zawiłych spraw ekonomii politycznej, czynili to już jednak z pozycji zupełnie różnych od przedwojennych. Kłótnia chłopców wszystko wyraziła. W pewnej chwili Lutek miał już dość samotnego potykania się z kolegami. Nieskutecznie parował ich ciosy groźbami, złorzeczeniami, insynuacjami. Naraz – gwałtownie skręcił w Raszyńską i po prostu uciekł bez słowa. Umilkli nagle. 53 Gdy zabrakło przeciwnika, Marek i Kazek stracili kontenans. Odczuli wyraźnie, iż ich bunt spotka się z odprawą Zenona. Marek wiedział, że „szef nie cofnie się przed realizacją pogróżek. Czy nie lekkomyślnie postąpili? Milcząc doszli na Barską. Fatalnie kończył się dzień. Każdy ruszył do domu. Tylko Jacek pokusztykał jeszcze kawałek ze Zbychem i podjął przerwaną w Małpim Gaju dyskusję: – My to jesteśmy jak ten na scenie. Rzeczywiście. Mamy za duży bagaż. – A widzisz. Rozumiesz teraz Gastona. Jak mówiłem... – Tylko że nam trudniej pozbyć się tego bagażu niż jemu. Rzeczywiście. Jak Zenon weźmie nas na kieł, od śmiechu się nie powstrzymamy. Pójdziesz ty z teatru, ja... – Przeraził małego. 54 Druga przysięga W kawiarni był tłok. Między stolikami stali zawiedzeni goście na próżno wypatrując wolnego miejsca. Dwa razy musiał przejść się po obszernej sali, nim dostrzegł pod ścianą „Szefa” siedzącego w towarzystwie młodej, przystojnej blondynki; Lutek znał ją z widzenia. Nie pierwszy raz szukał w tej kawiarni Zenona. Ten ujrzawszy chłopca uśmiechnął się doń znacząco. Lutek wyszedł z zatłoczonego lokalu i pospieszył na róg Kruczej. Za chwilę był tam i Zenon. – Szefie! Chłopaki buntują się. – I Lutek opowiedział wszystko ze szczegółami. Rebelia chłopców nie zaskoczyła Zenona, liczył się z nią już od dłuższego czasu, w miarę jak Lutek donosił mu o nastrojach szerzących się wśród podkomendnych. Prawdziwą niespodziankę sprawiła mu natomiast pusta piwnica. Dopiero teraz uznał za prawdopodobne, iż któryś z kompanów towarzyszących mu w zakopywaniu kasy sztabowej przed ostateczną ewakuacją Starówki mógł wcześniej dobrać się do skarbu. Zdziwiłby się jednak niemało, gdyby wiedział, iż ukryte przezeń dolary, nim ziemia przyschła, wydobył uczestnik zakopywania w godzinę potem, gdy sztab odcinka, pewny bezpieczeństwa kasy, opuścił schron na Miodowej. Zniknięcie skarbu, nie mogące mieć żadnych złych następstw, wywołało zdumienie. Bunt chłopców – choć oczekiwany, był niebezpieczeństwem, które należało zażegnać. Nastręczały się dwa sposoby: pozbycie się chłopców lub ich odzyskanie! Lutek odebrał stosowną instrukcję. W nocy spadł gwałtowny deszcz, wszystko się zazieleniło. Młode listki pokryły drzewa w alejach, w miejscach zaopatrzonych w tabliczki z napisami: „Nie deptać trawników”, wypełzła spod ziemi trawa, chwasty na ruinach nabrały nowej energii. Parki zaroiły się niedzielnymi spacerowiczami. Jacek z Markiem, oddzielnie Zbych z Kazkiem, parami, wędrowali na spotkanie z „szefem”. Gdy Lutek przyniósł im kategoryczny rozkaz, by w niedzielne południe zameldowali się w lesie koło Anina, początkowo nie chcieli go spełnić. Co im tam! Dość zawodów sprawił im ostatnio Zenon! Lecz Lutek znał słabe strony przyjaciół. Nie próbował zresztą rozmawiać z każdym z osobna. To należało do Marka. Przekonać Marka – było zadaniem Lutka. A Marek mający wpływ na kolegów, rozgarnięty, nie uparty głupio – łatwo poddawał się rozsądnym, nawet tylko z pozoru, argumentom, a raz przekonany, szybko przerzucał się w drugą ostateczność. Lutek dysponował argumentem łatwo przemawiającym do rozsądku. Zawsze nim skutecznie niewolił kolegę. Marek czuł zresztą to jarzmo, lecz nie był zdolny wyłamać się. Wytłumaczenie było niezwykle proste. Każdy mimo woli odsuwa od siebie nieszczęście, choćby to miało być jedynie jego odroczenie. Żaden rozsądek nie wierzy w przysłowie, że co się odwlecze, to nie uciecze; ileż doświadczeń, że odwleczone, znikało na zawsze! Pod groźbą denuncjacji Marek ugiął się miękko. Lutek nie przerachował się. Kozioł przemówił chłopcom do rozsądku, należało spotkać się z Zenonem. Dwukrotnie zmienili tramwaje, by znaleźć się na wschodnim krańcu stolicy. Patrząc na przedmiejską niechlujną, potworną brzydotę Pragi, lewobrzeżny warszawiak wzdychał głębo- 55 ko, wyrażając skrycie bratobójczą, zazdrosną myśl: dlaczego powstanie oszczędziło Pragę, a nie Śródmieście czy Starówkę? Grochów drażnił mieszaniną stylów: wielkie kamienice obok maciupeńkich chatynek, wszystko jakby wetknięte w ziemię, z której wyrosnąć nie było powinno. Tu i ówdzie remonty. Wreszcie pętla tramwajowa na granicy miasta i wsi, chudej, nędznej i piaszczystej. Niedługi spacer przez wydmy upstrzone wielkomiejskim śmieciem i oto lasek sosnowy, nie bardzo podły jak na okolice Warszawy, ale i nie bardzo tęgi jak na leśną normę
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.