ďťż

Jakoś udaje się nam odgarnąć trochę tej masy śniegu, wyciągnąć z niej co potrzebne, jednak Mirek odmraża sobie przy tym ręce, traci w nich czucie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
I zaraz nachodzi mnie ta uparta myśl, która wyłania się zawsze wtedy, gdy jest bardzo trudno: — Niestety. Już po wszystkim. Dalej nie pójdziemy... Namiot jest cały sprasowany. Powoli, powoli zaczynamy się jednak jakoś ruszać, przecież trudno pogodzić się z tym, że już jest „po ptokach”, że drugiego ataku nie będzie, bo nie ma kto go podjąć. Zaczynamy wygrzebywać rurki. Odkrywam, że nie są połamane, tylko pogięte, bo są wykonane, na szczęście, z polskiego duraluminium, które nie jest tak sztywne jak powinno być. Mówię przy tym: — Może da się to jakoś wyprostować. Odkopywanie całego namiotu zabiera nam kolejne dwie godziny, przykładamy do siebie końce rurek i widzimy, że coś z tego może jeszcze być. Tylko Kuraś, niestety, musi z wszystkiego rezygnować, bo ręce ma już odmrożone tak mocno, że najwyższy czas je ratować. Żegnamy się, schodzi, a ja z Andrzejem pakujemy namiot i ruszamy w górę. Krok po kroku zdobywamy wysokość. Cały otaczający świat kurczy się do kilku metrów, obserwuję tylko dziób czekana i zęby moich raków. Uderzenie czekanem, młotkiem lodowym, podciągnięcie się na rękach, wbicie zębów raków i metr wyżej... I znowu czekan, młotek... Pod koniec dnia dochodzimy na wysokość 7700 metrów, gdzie na małej grańce rozbijamy nasz pokiereszowany namiot, w którym przygotowujemy się do czekającej nas w następnym dniu wspinaczki. Jednak kłopoty bynajmniej się nie skończyły. Andrzej dopiero teraz przyznaje, że z jego nogami dzieje się coś złego. W ochraniaczach, gdy zaskoczyła go lawina, zepsuł się zamek, więc skazany był na zasznurowanie ich, co nie zabezpieczało w pełni już stóp. Nie mówi nic, odwraca się do mnie plecami i stara się jakoś te zgrubiałe stopy ocieplić. Masuje je wytrwale, po chwili pomrukuje z wyczuwalnym zadowoleniem, bo zaczyna stopniowo odzyskiwać czucie, ale jego stopy są od tej chwili bardzo zagrożone. Andrzej jednak ani myśli „odpuszczać”. Jutro, jak najwcześniej rano, wyruszymy w kierunku szczytu „na lekko”. Z tym postanowieniem zasypiamy. Podejście jest bardzo trudne, bo ciągle sypie śnieg, nie widać prawie nic, czasem tylko lekko się przetrze i wtedy można rozeznać coś na odległość najwyżej 100 metrów. Kierujemy się przede wszystkim wyczuciem, raczej domyślamy się, gdzie może być szczyt. Idziemy w stronę grani szczytowej, na której napotykamy podmuchy wiatru, który jednak nie zamęcza, pozwala się jakoś poruszać. Wchodzimy na dosyć trudną technicznie grań szczytową, jest spadzista w jedną i drugą stronę, idziemy po skałach. Trzeba się wspinać. To już nie jest takie tuptanie po polu śnieżnym, ale normalna wspinaczka w skali II—III, miejscami, IV. Taka jak w Tatrach. Idziemy związani liną, stosując asekurację lotną. Grań jest mocno postrzępiona, pełno tu turni, uskoków, przełączek. Widzę przed sobą najwyższy punkt, chyba szczyt. Dochodzę tam i... okazuje się, że kilkanaście metrów przed nami jest jeszcze wyżej. Krótki odpoczynek, wyrównanie oddechu, idziemy, ostatnie metry robimy już na bezdechu, by stwierdzić, że... Cholera! ten dalszy jest jeszcze wyżej, trzeba iść znowu. I tak o godzinie trzeciej jesteśmy już w punkcie na pewno najwyższym, gdzie znajdujemy kawałek bambusowego patyka, który niewątpliwie pełni tu rolę masztu flagowego. Jesteśmy na szczycie. Wieje. Jest zimno. Andrzej, widzę, cały zalodzony, broda w lodzie, pod nosem wiszą mu malownicze sople, ja wyglądam chyba tak samo. Andrzej zaczyna wygrzebywać z plecaka radiotelefon, ale łapię go za rękę. — Daj spokój. Zejdźmy chociaż trochę niżej, stamtąd się połączymy. Daje się w końcu namówić, robię parę zdjęć i jak najszybciej w dół. Jednak kilka metrów poniżej grani Andrzej stanowczo się zatrzymuje. — Musimy się połączyć. Chłopcy na pewno się niepokoją. Od rana nie daliśmy znaku życia. Przyznam szczerze, że nie chciałem nawiązywać tej łączności. Moim jedynym celem było schodzić jak najprędzej w dół. Robi się późno, do namiotu jest kawał drogi, jakoś w tej „cwangli” musimy do niego trafić i zdążyć. Nie tracę bynajmniej nadziei, wierzę, że po śladach dowleczemy się. Tylko ten czas. Minuty lecą, a Andrzej koniecznie chce złapać łączność. Trzyma w dłoni radiotelefon, który nagle ożywa. — Udało nam się wejść na szczyt, wejść na szczyt, over... Przez trzaski przebija dochodzący z dołu ryk radości, słowa gratulacji. W tym momencie uprzytamniam sobie, że pokiełbasił nam się czas. To nie jest godzina trzecia, ale czwarta. Bezceremonialnie biorę od Andrzeja radiotelefon i mówię: — Dobra, chłopcy, dobra, kończymy, musimy szybko schodzić w dół, byle dojść do namiotu. Over
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.