ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Czuł wręcz, jak głowę uciska półmilowa
warstwa skały - miał wrażenie, że czeka tylko, aby na zawsze złapać go w
swe okowy. Jedyna droga powrotna prowadziła wzdłuż długiej granitowej
grani, ukośnie wychodzącej za powierzchnię.
Kryształ pracował bez przerwy już ponad pięć godzin. Gdyby Pete mógł na
jakiś czas go wyłączyć, aparat ostygłby nieco...
Kiedy zaczął nerwowo poprawiać troki plecaka, uświadomił sobie, że
zaczyna się bać - całą siłą zmusił się do spokoju.
Włączył na pełną moc neutralizator i wyciągnął przed siebie rękę z
połyskującym prętem. Z czerwonej mgły na przedzie wyłonił się
nieoczekiwanie osiemnastostopowy głaz wapienia. Pete uzgodnił płaszczyzny
drgań atomów głazu ze swoimi - głaz natychmiast pod wpływem siły ciężkości
osunął się w dół, wnikając w granitowa grań. Wtedy Pete wyłączył z
powrotem neutralizator. Rozległ się głośny trzask, molekuły głazu
zmieszały się z atomami litej skały. Pete wstąpił do wnętrza sztucznie
powstałego pęcherza i wyłączył swój wszechprzenikacz.
W mgnieniu oka - zawsze go to zdumiewało - otaczająca go mgła
przemieniła się w monolitowe kamienne skały. Promień reflektora na hełmie
przebiegał po ścianach maleńkiej pieczary - próżniowego bąbla bez wejścia
i wyjścia, oddzielonego od lodowych przestworów Alaski półmilową skorupą
skały.
Z westchnieniem ulgi zrzucił z siebie ciężki plecak i wyciągnąwszy się
na "podłodze", dał odpoczynek zmęczonym mięśniom. Trzeba było oszczędzać
tlen - dlatego wybrał to właśnie miejsce. Jego sztuczna pieczarę
przecinała żyła tlenku rubidu. To był tani, powszechnie spotykany minerał,
którego nie było nawet sensu wydobywać tak daleko, za kręgiem polarnym. A
mimo to był to najlepszy przyjaciel skałoprzenikacza.
Przekopał cały plecak, zanim znalazł generator tlenu i przymocował do
pasa baterię. Potem zgrubiałymi palcami włączył aparat i wbił dwie
elektrody w żyłę tlenku. Bezdźwięczny błysk oświetlił pieczarę -
zaiskrzyły się natychmiast kryształki śniegu, który począł się osypywać z
żyły. Płatki tlenu, wytworzonego przez aparat, tajały, nie zdążywszy
dotknąć podłogi. W podziemnym apartamencie powstała lokalna atmosfera,
pozwalająca na normalne oddychanie. Kiedy cała przestrzeń wypełni się
powietrzem o odpowiednim ciśnieniu, Pete będzie mógł wreszcie otworzyć
hełm i wydostać z plecaka pożywienie.
Ostrożnie uniósł szybkę czołową i pociągnął nosem. Właściwie można już
było oddychać, chociaż ciśnienie było jeszcze niskie i nieco za duże
stężenie tlenu...
Radośnie zachichotał, jak pacjent u dentysty oszołomiony gazem.
Mamrocząc coś niedorzecznego, rozerwał papierowe opakowanie koncentratu.
Potem łyknął trochę wody z manierki i uśmiechnął się do siebie na myśl
o grubych, soczystych befsztykach. Kiedy przeprowadzą dokładne analizy,
właścicielom kopalni gały wyjdą z orbit, gdy przeczytają komunikat. I
wtedy pewnie przylezą do niego - solidni, dostojni ludzie, ściskający
kontrakty w wypielęgnowanych dłoniach. A Pete sprzeda wszystkie prawa do
złoża temu z nich, który da najwięcej niech sobie teraz popracuje ktoś
inny.
Tak... Pewnie wyrównają i ściosają tę grań; potem ogromne podziemne
ciężarówki pomkną przez ziemię, przewożąc górników do pracy i z powrotem.
Pete, rozleniwiony uśmiechnął się do swych marzeń, wsparty o wklęsła
ścianę pieczary. Widział już siebie wymytego, wychuchanego, odstawionego -
jak wchodzi do "Klubu Górnika"...
Dwóch ludzi odzianych w kombinezony podziemne pojawiło się w skale,
przerywając marzenia Pete'a. Ich ciała wydawały się przeźroczyste; nogi
przy każdym kroku więzły w ziemi. Nieoczekiwanie podskoczyli, wyłączyli
przenikacze pośrodku pieczary i ciężko opuścili się na podłogę. Odchylili
szyby czołowe i jeden z nich pociągnął nosem.
- Niegłupio pachnie, nie sądzisz Mo? - uśmiechnął się ten mniejszy.
Mo nijak nie mógł uporać się ze ściągnięciem hełmu; jego głos doniósł
się zza okrycia: "Fakt, Algie!" Szczęk! - hełm nareszcie zszedł.
Pete nie posiadał się ze zdumienia, kiedy zobaczył Mo. Algie uśmiechnął
się nieprzyjemnie.
- Piękniś z Mo nieszczególny, ale można się do niego przyzwyczaić...
Mo był siedmiostopowym gigantem o szpiczastej, gładko wygolonej i
błyszczącej teraz od potu czaszce. Wyraźnie musiał być szpetny od
urodzenia i zapewne z upływem lat nie stawał się piękniejszy. Miał rozbity
nos, jedno ucho zwisało mu jak szmata, mnóstwo małych, białych blizn
odchylało nieco górną wargę, odsłaniając dwa żółte zęby.
Pete powoli zakręcił pokrywkę manierki i schował ją do plecaka. Może to
i byli uczciwi skałoprzenikacze, ale trudno to było powiedzieć na ich
widok.
- W czym wam mogę pomóc, chłopcy? - zapytał.
- Ach, nic, przyjacielu... Dziękujemy - odpowiedział mały. - Jak raz
przechodziliśmy sobie tędy i dojrzeliśmy błysk twojego generatora tlenu.
No to pomyśleliśmy, że to może któryś z naszych chłopców i podeszliśmy
popatrzeć. Nie ma dziś nic gorszego od łażenia pod ziemią, nie? - mówiąc
to karzeł szybkim spojrzeniem obrzucił pieczarę, nie opuszczając niczego.
Mo z cichym pomrukiem opadł na podłogę i oparł się o ścianę.
- Fakt - ostrożnie zgodził się Pete. - Od miesięcy nie natknąłem się na
żadną żyłę. A wy, chłopcy, dawno przyjechaliście? Jakoś sobie nie
przypominam, żebym was widział w obozie?
Algie nie odpowiedział. Nie odrywał wzroku od plecaka Pete'a,
wyładowanego próbkami.
Z cichym szczęknięciem otworzył długi nóż sprężynowy.
- Słuchaj no, synu, co tam trzymasz w woreczku?
- Nic. Sama niskogatunkowa ruda, wziąłem parę próbek - oddam je do
analizy, chociaż wątpię, czy je w ogóle warto taszczyć do obozu. Zaraz ci
pokażę...
Pete wstał i ruszył w kierunku plecaka. Przechodząc obok Algiego, nagle
błyskawicznie się pochylił i uchwycił go za rękę z nożem. Z całej siły
uderzył go kolanem w brzuch, a kiedy tamten zgiął się wpół z bólu, uderzył
go jeszcze kantem dłoni w kark. Nie czekając chwili, rzucił się w kierunku
plecaka.
Jedną ręka złapał swój wojskowy pistolet, starą 45-tkę, a drugą -
kryształ kontrolny i podniósł nogę w ciężkim, podkutym stalą bucie, aby
rozetrzeć kryształ w proch.
Ale noga nie zdążyła opaść. Gigantyczna łapa dosięgła w locie łydki,
zatrzymując ruch nogi. Pete próbował się jeszcze odwrócić, lecz wielkie
jak bochen chleba łapsko uchwyciło nadgarstek - chrupnęła kość... Pete z
krzykiem wypuścił pistolet ze zmartwiałej ręki.
Pete wisiał już tak z pięć minut, zanim zrozpaczony Mo nie dowiedział
się od z trudem dochodzącego do przytomności Algiego, co ma dalej czynić.
Wreszcie Algie przyszedł do siebie i klnąc głośno powiedział mu
|
WÄ
tki
|