ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
A
ty jej tylko opisz dokładnie tego drania, niech go narysuje. W niej nasza
ostatnia nadzieja!
- A skąd wiesz, że nam pomoże? - powiedział Lucien. Nie jesteśmy z nią w
najlepszej
komitywie.
- Na pewno nie odmówi, jeśli się dowie, że od tego zależy ludzkie życie -
powiedział
całkiem rozsądnie 0'Shea.
- Czy to nie wspaniały pretekst, żeby się z nią zobaczyć? spytał Talbert z
szerokim
uśmiechem.
Lucien skrzywił się i odwrócił głowę, ale serce mu się rozszalało na myśl o
spotkaniu z
Alice. Sama jej bliskość dodawała mu sił... a dziś tak ich potrzebował! Chłopcy
mieli rację:
była wspaniałą portrecistką. Przekonał się o tym na własne oczy. Poza tym bardzo
chciał się
dowiedzieć, co odpowiedziała Damienowi.
Rzucił sztucznie niedbałym tonem:
- Niech będzie po waszemu! Że też zdołaliście mnie do tego namówić, smarkacze!
- Wiesz, gdzie ona mieszka?
- Trafiłbym tam z zawiązanymi oczami!
-Widzisz, jak się zaczerwienił? - spytał Talbert Marcusa, gdy ich szef wskakiwał
na
karego ogiera.
- Słyszałem! - zawołał do nich groźnie Lucien.
Wkrótce potem zsiadł z konia przed głównym wejściem do miejskiej rezydencji
Montague'ów przy Upper Brooke Street. Zostawił wierzchowca pod opieką swych
przybocznych, podszedł do drzwi, zebrał się w sobie i zastukał. Rany boskie!
Ależ był
zdenerwowany, jak jakiś chłopaczek: sucho w ustach, puls przyspieszony, serce
szalało z
dręczącej miłości. Czekał na progu jej domu przez chwilę, która zdawała się
wiecznością. W
y j ą ł kieszonkowy zegarek. Dwadzieścia po trzeciej. Zatrzasnął wieczko, gdy
sympatycznie
wyglądający majordomus z lśniącą łysiną otworzył drzwi.
- Dzień dobry panu. Czym mogę służyć?
- Dzień dobry... - Lucien zmusił się do uśmiechu, bawiąc się nerwowo szpicrutą.
-
Chciałbym się widzieć... przełknął z trudem ślinę z panną Montague.
- Kogo mam zameldować?
- Lord Lucien Knight.
Dobroduszna twarz majordoma w jednej chwili spochmurniała. Wyraźnie
się usztywnił. Skonsternowany Lucien trafnie odgadł, że służący właśnie
253
przypomniał sobie jego nazwisko w związku z dawniejszymi awanturkami baronowej.
- Najmocniej przepraszam, milordzie - odezwał sią majordomus z niezwykłą
godnością.
- Zapewne się przesłyszałem. Chce pan się widzieć z lady Glenwood, nieprawdaż?
- Nie, bezczelny fagasie! Z panną Montague! powtórzył, czując, że się rumieni.
Czyżby wstydził się swoich dawnych wybryków? Dobry Boże, co się z nim działo?!
- Chwileczkę powiedział pełen oburzenia majordomus i zatrzasnął mu drzwi przed
nosem.
Nie był to najlepszy początek. Lucien odwrócił się, uderzając nerwowo szpicrutą
o
własną nogę. Co będzie, jeśli Alice nie zechce go przyjąć?
Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch w oknie. Zasłona drgnęła. Pospiesznie
odwrócił się
w tę stronę, ale ktoś, kto na niego zerkał, zniknął. Lucien zmrużył oczy. Czyżby
to Alice kryła
się przed nim, udając, że nie ma jej w domu?
Nagle w oknie ukazała się mała główka z jasnymi włoskami. Panicz Harry musiał
wdrapać się na jakiś mebel i teraz - bardzo z siebie zadowolony spoglądał na
przybysza.
Lucien uśmiechnął się do niego, oczarowany błyszczącymi, jasnoniebieskimi
oczkami malca i
dziecięcą szelmowską minką.
Kiedy obcy pan skłonił mu się z powagą, Harry zniknął. Lucien zmarszczył brwi.
Sekundę później chłopczyk znowu wyjrzał. Najwyraźniej zapraszał go do zabawy.
Lucien
zaśmiał się z cicha, otworzył drzwi domu i zajrzał do środka, przerywając
prowadzoną
niespokojnym szeptem rozmowę Alice z majordomem.
- .. .powiedzieć mu, że nie ma pani w domu?
- Lucien?! wykrztusiła, robiąc wielkie oczy. Policzki jej poczerwieniały. - Jak
można
wdzierać się do cudzego domu?!
- Doprawdy, milordzie... - zgorszył się majordomus. Ale Lucien widział tylko ją.
-Witaj, Alice - powiedział z nadzieją w głosie, nie odrywając od niej oczu.
Alice wzięła
się pod boki.
- Co ty tu robisz?!
O Boże... ależ była śliczna! W luźnej domowej sukni i falbaniastym fartuszku, ze
wspaniałymi włosami spływającymi luźno na plecy i ramiona -inaczej mówiąc, w
czarującym
dezabilu. Taką właśnie Alice pamiętał i kochał o wiele bardziej niż tę piękną i
groźną boginię
z wczorajszego balu.
Nim pozbierał na tyle władze umysłowe, by zwrócić się do niej z prośbą o pomoc w
sporządzeniu portretu, z saloniku wybiegł pędem Harry. Wpadł na Alice i zaplątał
się w
fałdach jej spódnicy.
Instynktownym, opiekuńczym gestem objęła go i podtrzymała. Harry częściowo
ukryty
za swą ciocią, wsadził palec do buzi i z bezpiecznej odległości z wyraźnym
zainteresowaniem
obserwował Luciena.
On również przyglądał mu się ciekawie
|
WÄ
tki
|