ďťż

— Gdybym tylko potrafiła! Gdyby tylko coś uczyniło cię sławnym! Wtedy naprawdę mógłbyś z nim walczyć! Hugh zawahał się i popatrzył na nią jak ogłuszony, z takim wyrazem twarzy,...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
— Czy musisz zawsze mówić o polityce?! — krzyknął. Donal jednak już odwrócił się od nich. Nie było sensu dłużej tam stać. Cicho oddalił się poza zasięg słuchu, później ruszył szybko, nie martwiąc się hałasem. Poszukując Hugha przeszedł całe miasteczko, tak że znalazł się teraz blisko obozu własnej kompanii. Krótka noc północnego kontynentu Harmonii już zaczynała blednąc. Skierował się w stronę swoich ludzi, ogarnięty jednym ze swoich dziwnych przeczuć. — Stój! — krzyknął wartownik, kiedy Donal wyszedł spomiędzy domów. — Stój i podaj... sir! — Chodź ze mną! — rozkazał Donal. — Gdzie jest obóz trzeciej grupy? — Tędy, sir — odpowiedział żołnierz i poprowadził Donala, starając się nadążyć za jego długimi susami. Wpadli do obozu trzeciej grupy. Donal przyłożył gwizdek do ust i wezwał Lee. — Co...? — wymamrotał senny głos z odległości kilku metrów. Hamak zakołysał się i wyrzucił kościstą postać byłego górnika. — Co, do diabła... sir! Donal podszedł dużymi krokami i obiema rękami obrócił go, ustawiając twarzą w stronę terytorium wroga, od którego wiał już poranny wietrzyk. — Wąchaj! — rozkazał. Lee zamrugał oczami, potarł nos sękatą dłonią i stłumił ziewnięcie. Wziął kilka głębokich oddechów, rozszerzając nozdrza... i nagle całkowicie otrząsnął się ze snu. — To samo, sir — powiedział do Donala. — Tyle że silniej. — W porządku! — Donal odwrócił się do wartownika. — Zanieś rozkaz do dowódców pierwszej i drugiej grupy. Niech każą swoim ludziom wejść na drzewa, wysoko na drzewa, i sami niech też wejdą. — Na drzewa, sir? — Ruszaj się! Chcę, żeby za dziesięć minut wszyscy żołnierze tej kompanii znaleźli się dwanaście metrów nad ziemią... z bronią! — Wartownik odwrócił się, żeby odejść. — Jeśli będziesz miał jeszcze czas po zaniesieniu meldunku, spróbuj dotrzeć z nim do kwatery głównej. Jeśli stwierdzisz, że nie zdążysz, wejdź na drzewo. Zrozumiałeś? — Tak jest, sir! — Więc ruszaj! Donal zaczął teraz ściągać śpiących żołnierzy trzeciej grupy z hamaków i kazał im się wspinać na wysokie drzewa. Nie zabrało to dziesięciu minut. W niespełna dwadzieścia wszyscy znaleźli się nad ziemią. Dorsajscy chłopcy dokonaliby tego w czasie o jedną czwartą krótszym, i to wyrwani z głębokiego młodzieńczego snu. Ale ostatecznie — pomyślał Donal wdrapując się w końcu sam na drzewo — zdążyli na czas, a tylko to się liczyło. Nie zatrzymał się jak inni na wysokości dwunastu metrów. Odruchowo, kiedy wyganiał żołnierzy z hamaków, wypatrzył najwyższe drzewo w okolicy. I teraz wdrapywał się dalej, dopóki nie ujrzał wierzchołków niższych drzew. Osłonił oczy przed wschodzącym słońcem, spoglądając między drzewami w kierunku terytorium wroga. — I co teraz mamy robić? — do wysokiej grzędy dowódcy doleciał z dom pokrzywdzony głos. Donal odjął dłoń od oczu i pochylił głowę. — Starszy grupowy Lee — powiedział cichym, lecz donośnym głosem. — Zastrzelisz następnego, który otworzy usta nie zapytany przez ciebie lub przeze mnie. To bezpośredni rozkaz. Podniósł z powrotem głowę i w ciszy, która nastąpiła, spojrzał ponad drzewami. Tajemnicą obserwacji jest cierpliwość. Nic nie dostrzegł, ale dalej siedział i rozglądał się, nie patrząc na nic w szczególności. Po czterech długich minutach w nagrodę zarejestrował wzrokiem drobny ruch. Nie usiłował wyśledzić go ponownie, lecz nadal obserwował ten sam teren. I wreszcie zauważył ludzi przeskakujących od ukrycia do ukrycia, jeden po drugim, jak postacie z filmu wyłaniające się z dalekiego planu. Duża grupa zbliżała się do obozu. Nachylił się w dół przez gałęzie. — Nie strzelać, dopóki nie zagwiżdżę — powiedział jeszcze cichszym głosem niż poprzednio. — Przekażcie dalej... tylko cicho. Usłyszał jakby szum wiatru wśród gałęzi: jego rozkaz przesłano aż do ostatniego żołnierza trzeciej grupy i — miał nadzieję — również do grupy drugiej i pierwszej. Figurki w strojach maskujących posuwały się. Zerkając na nie przez osłonę liści i konarów, Donal dostrzegł małe czarne krzyże wyszyte na prawych rękawach wszystkich mundurów polowych. To nie byli najemnicy, lecz miejscowe elitarne oddziały Zjednoczonego Kościoła Ortodoksyjnego, wspaniali żołnierze i zarazem fanatycy. W chwili gdy ich rozpoznał, nadchodzący rzucili się w czerwonoszarym świetle poranka do ataku na obóz, wrzeszcząc na całe gardło i wydając okrzyki bojowe, do których po sekundzie dołączył wysoki świst pocisków karabinowych, rozrywających powietrze, drzewa i ciała. Nie dotarli jeszcze do drzew, na których ukrywał się oddział Donala. Ale jego ludzie byli najemnikami i mieli przyjaciół w obozie atakowanym przez żołnierzy Ortodoksów. Trzymał ich, dopóki tylko mógł, i jeszcze kilka sekund dłużej
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.