ďťż

- Zdrów bywaj, Hengo...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Cóżeście to znowu tak daleko w nasze lasy zawędrowali? - rzekł gospodarz. Rudy powoli z konia zlazłszy i dawszy go chłopcu, który na swoim pozostał - zbliżał się z wolna do starego. - Ha! po świecie się tak człek włóczy, ciekaw zobaczyć, jak tam gdzie ludzie żyją - począł mówić - przy tym też jakaś zamiana zrobi się może. Lepiej w spokoju mieniać, czego u jednych zbytek, a drugim brak, niżeli napadać zbrojno a z życiem razem wydzierać. Ja - wy wiecie - człowiek spokojny, zaopatruję, komu czego trzeba... aby żyć... Stary się czegoś zadumał. - Nie bardzo u nas mieniać jest na co... Skór i futer dosyć pewnie u siebie macie, bursztynu u nas niewiele. Myśmy też nie zwykli bardzo do rzeczy, które wozicie, swoim się radzi obchodzić... Igła z ości tak szyje jak żelazna. Popatrzył stary na ziemię i znowu się w sobie zadumał. - Zda się to przecie, co ja wożę - mówił powoli Hengo. - A skądbyście wzięli wszystko, co się z kruszcu robi, gdybyśmy wam tego nie dostawili... Do Winedy daleko... - Albo to kości, rogu i kamienia nie dosyć? - rzekł stary Wisz wzdychając. - Był czas, że się ludzie tym obchodzili i dobrze im z tym było... Jakeście wy a drudzy wędrowni podwozić zaczęli swoje błyskotki, niewiasty nam popsuliście, chce im się ziarnek świecących na szyję i iglic gładkich, i guzów, i wszystkich tych zabawek... bez których teraz żadna nie stąpi. - Nic by to nie było - ciągnął dalej, patrząc więcej na ziemię niż na przybyłego kupca - ale wy... wy dróg się do nas uczycie, tajemnice nasze wywozicie stąd... i tak samo przyjść może napaść, jak przyszły świecidła. Hengo po kryjomu błyskiem oczów bystrym zmierzył starego Wisza i rozśmiał się. - Próżna to obawa - rzekł - nikt o napaściach nie myśli... Ja nie jeżdżę cudzego podpatrywać, ale swoje mieniać. Wy mnie przecie znacie, nie pierwszy raz jestem u starego Wisza... Ja przyjaciel wasz... żonę miałem z waszej krwi, serbską córkę... a z niej oto tego chłopca, który choć języka waszego nie umie - przecie w nim trocha tamtej krwi zostało. Wisz, który na kamieniu siadł, a na leżący naprzeciw drugi wskazał Hendze - i pokiwał tylko głową. - Żonę mieliście Serbkę znad Łaby - odezwał się. - Mówiliście mi o tym. Ale jakeście do niej przyśli? Hę? Pewnie nie po jej woli? Rozśmiał się Hengo. - Starzy jesteście - odparł - wam tego mówić nie trzeba. A gdzież to na świecie niewiast się o ich wolę pytają? Gdzie się inaczej żonę bierze jak ręką zbrojną? Tak jak u was, u nas i na całym świecie, bo one woli nie mają. - Nie wszędzie - wtrącił stary. - Młodym woli nie dają, a stare u nas szanują. Choć im rozumu odmawiają, przecie duchy przez nie mówią i wiedzą one więcej niż wy... te - wiedźmy nasze... Potrząsnął głową; milczeli chwilę. - Na noc was o gościnę proszę - odezwał się Hengo. - Co mam z sobą w węzełkach, pokażę... Zechcecie co wziąć - dobrze, a nie będzie zgody - nie pogniewamy się o to. - O gościnę prosić nie trzeba - zawołał Wisz wstając. - Kto raz spał pod dachem naszym, zawsze ma pod nim spocząć prawo. My wam radzi. Kołacz i piwo, mięso się znajdzie; baby strawę wieczorną już warzą. Chodźcie ze mną. Wisz wstał z kamienia i przodem go wiodąc, ku wrotom się skierował. STARA BAŚŃ NASTĘPNY J.I. Kraszewski, Stara baśń ROZDZIAŁ 2 Gdy stary na kamieniu siedząc rozmawiał z przybylcem z tej ziemi, którą krajem "niemych", języka narodu nie znających zwano - zza typu i zagród głów ciekawych zaczęło się ukazywać mnóstwo. Rzadkością to było, ażeby w taką lasów głębinę i puszcz wnętrza docisnąć się śmiał obcy człowiek. Więc gdy się ukazali ludzie i konie nieznane, a parobczak począł psy zamykać - co żyło w zagrodzie, choć z dala i przez tynu wierzchołki, przez płotów szpary biegło się dziwić obcemu. Widać było białe chusty niewiast zamężnych, włosy dziewcząt z wiankami zielonymi, głowy mężczyzn z długimi włosy i postrzyżone parobków, i dziecinne oczy przelękłe spośród gęstych kudełków, którymi się im czoła jeżyły. Podnosiły się one nagie i niknęły, ukazywały i pierzchały... Stare nawet baby drżąc wyglądały zza płota, a że się obcego lękały, rwały trawę i ziemię rzucając je na wiatr i pluły przed się, aby im jakiego nie rzucił czaru. Stara Wiszyna, a imię jej było Jaga - zobaczywszy, że się wiodą ku wrotom z gościem rudym, wystąpiła, usta zakrywając fartuchem, naprzeciw mężowi, dając mu gwałtowne znaki, aby z nią pomówił na osobności. Już się do wrót zbliżali, które im otwierać miano, gdy im, zastąpiła drogę. - Po co tu obcego, Niemca wiedziecie? - szepnęła wylękła. - Możnaż to wiedzieć, co on z sobą niesie? Jakie on uroki rzucić może? - Ten ci to sam, Hengo znad Łaby, co to naszyjniki przywoził i szpilki, i noże... przecie się nam nic nie stało... Nie ma się go co obawiać, bo kto za zyskiem goni, temu czary nie w głowie. - Źle mówicie, stary mój - odparła Wiszowa - gorsi to ludzie od tych, co z nożami i maczugami napadają. Ano wola twoja, nie moja... I szybko ustąpiła mrucząc, nie oglądając się już za siebie, aż weszła do dworu wewnątrz zagrody. A że na inne niewiasty w podwórku po kątach poprzytulane skinęła, pierzchnęły wszystkie, chowając się, gdzie która mogła. Parobków tylko kilku i dwu synów gospodarza zostało. Hengo wszedł rozglądając się trwożliwie, choć męstwem nadrabiał. Chłopak jego z konia nie złażąc z nim wjechał w podwórze. Ludzie wszyscy stali patrząc na nich ciekawie i szemrząc między sobą. Wisz prowadził do świetlicy. Chata w zrąb na mech budowana, stara - w pośrodku się wznosiła, wyżej nad inne szopy - drzwi do niej wiodły z progiem wysokim, ale obyczajem starym bez zamka żadnego, bo ich nigdy nie zawierano. Z sieni w lewo była izba wielka. Toki w niej ubity gładko, posypany był zielem świeżym, w głębi ognisko z kamieni stało, na którym nigdy ogień nie gasnął. Dym się dobywał z niego przez nieszczelny dach ku górze.. Ściany i belki, i wszystko szkliło się od niego czarno. Dokoła przy ścianach ławy na pniach były przymocowane... W rogu stał duży stół, a za nim dzieża do mieszania chleba, białym płótnem okryta... Nad nią wisiały wianki już poschłe i wiązki różnego ziela. Na stole, ręcznikiem szytym zasłanym, chleb też nadkrojony leżał i nóż przy nim mały. U drzwi na ławie stał ceber z wodą i czerpakiem. W kącie, w głębi widać było żarna małe i kilka bodni chustami poosłanianych. Niewielkie okno, zasuwane wewnątrz okiennicą, stało teraz otworem, tyle światła wpuszczając, ile go do rozpatrzenia się w izbie było potrzeba
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.