ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Od razu poczułem się
14
dostatecznie silny, aby się pochylić i dotknąć stóp matki w dowód uznania dla jej niezmierzonej wiary w swego guru. Matka pochylała głowę raz za razem przed małym portretem.
- O wszechmocny Mistrzu, dzięki ci za twe światło, które uleczyło mi syna!
Zrozumiałem, że i ona dostrzegła świetlisty blask, dzięki któremu momentalnie wyzdrowiałem ze śmiertelnej zwykle choroby.
Jednym z najcenniejszych przedmiotów, jakie posiadam, jest właśnie ta fotografia, podarowana ojcu przez samego Lahiri Mahasa-yę; przekazuje ona jego święte wibracje. Fotografia ta posiada niezwykły rodowód. Słyszałem jej historię od Kali Kumar Roya, który był bratem-uczniem mojego ojca.
Według tej opowieści Mistrz nie chciał się fotografować. Pomimo protestu zrobiono raz jego zdjęcie wraz z grupą osób, w której znajdował się także Kali Kumar Roy. Jakże jednak był zdumiony fotograf, gdy na kliszy, na której był wyraźny obraz wszystkich uczniów, nie było postaci Lahiri Mahasayi, lecz tylko biała plama w odpowiednim miejscu. Nad faktem tym szeroko dyskutowano.
Jeden z uczniów, Ganga Dhar Babu, który był doświadczonym fotografem, chełpił się, że jemu nie mógłby się wymknąć obraz Mistrza. Najbliższego ranka, gdy guru siedział na drewnianej ławie w lotosowej postawie, Ganga Dhar Babu przybył z aparatem. W celu zachowania wszelkich środków ostrożności zrobił dwanaście zdjęć. Wnet przekonał się, że na każdej kliszy było zdjęcie ławy i parawanu, który znajdował się poza nią, lecz znów brakowało postaci Mistrza.
Upokorzony w swej dumie Ganga Dhar Babu ze łzami odszukał guru, lecz minęło wiele godzin zanim Lahiri Mahasaya przerwał swe milczenie znamiennymi słowami:
- Jestem duchem. Czyż twoja kamera może sfotografować wszechobecne niewidzialne?
- Wiem, że tego nie potrafię! Jednakże, święty Panie, tak bardzo pragnę mieć zdjęcie cielesnej świątyni, w której, jak się mym nieudolnym oczom wydaje, Duch ten w pełni przebywa.
- W takim razie przyjdź jutro rano. Będę ci pozował.
I znów fotograf nastawił swój aparat. Tym razem święta postać nie zakryta tajemniczą zasłoną była wyraźna i ostra na kliszy. Nigdy poza tym Mistrz nie pozował do fotografii, w każdym razie - ja takiej nie widziałem.
Reprodukcja tej fotografii leży właśnie przede mną. Z pięknych rysów Lahiri Mahasayi, o szczególnym charakterze, nie można
15
określić do jakiej rasy należał. Jego wewnętrzna radość wynikająca ze zjednoczenia się z Bogiem jest tylko słabo zaznaczona w zagadkowym uśmiechu. Jego oczy, aby zaznaczyć formalne zwrócenie się ku zewnętrznemu światu, są na wpół zamknięte. Nie pomny marnych powabów ziemi, był w każdej chwili w pełni świadomy duchowych problemów człowieka, który w swym poszukiwaniu przybywał do niego po pomoc.
Niebawem po uleczeniu dzięki sile portretu Mistrza miałem duchowe widzenie, które wywarło na mnie silne wrażenie. Pewnego ranka, siedząc na łóżku, pogrążyłem się w głębokim marzeniu.
"Co też znajduje się poza ciemnością zamkniętych oczu?" Ta badawcza myśl zawładnęła potężnie moim umysłem. Nagle niezmierny błysk światła pojawił się przed mym wewnętrznym wzrokiem. Boskie postacie świętych, siedzące w górskich jaskiniach w medytacyjnej postawie, tworzyły jakby miniaturowe obrazy kinematograficznego filmu rzucone na duży ekran promieniowania wewnątrz mego czoła.
- Kim jesteście? - zapytałem głośno.
- Jesteśmy himalajskimi joginami. - Niepodobna opisać tej niebiańskiej odpowiedzi. Serce moje przenikał dreszcz zachwytu.
- Ach, pragnę pójść w Himalaje i stać się do was podobnym! Widzenie znikło, lecz srebrzyste promienie rozprzestrzeniały się w coraz szerszych kręgach do nieskończoności.
- Cóż to za cudowna jasność?
- Jestem Ihswarą10. Jestem Światłem. - Był to jakby głos szemrzących obłoków.
- Chcę się z tobą zjednoczyć!
Z tej zanikającej powoli boskiej ekstazy zachowałem trwałe dążenie do szukania Boga. "On jest wieczystą, nieustannie odnawiającą się Radością!" Pamięć tego pozostała mi na długo od dnia zachwycenia.
Jeszcze jedno wczesne wspomnienie wyłania się z mej pamięci, do dziś dnia mam bliznę po tym, co się wówczas stało. Pewnego dnia wcześnie rano siedziałem z moją starszą siostrą Urną pod drzewem neem w ogrodzie w Gorakhpur. Siostra moja pomagała mi w nauce elementarza bengals-kiego, w chwilach gdy odrywałem wzrok od papug jedzących tuż obok dojrzałe owoce margazy. Urna narzekała na czyrak na nodze i przyniosła naczynie z maścią. Odrobiną maści posmarowałem sobie przedramię.
- Po co używasz lekarstwa na zdrowe ramię?
- Widzisz, siostro, czuję, że jutro będę miał czyrak. Próbuję maści na tym miejscu, na którym pojawi się czyrak.
16
- Ty mały kłamco!
- Siostro, nie nazywaj mnie kłamcą, dopóki nie zobaczysz, co będzie jutro rano. - Oburzyłem się do głębi.
Urna bez wrażenia powtórzyła trzy razy swą obelgę. Twarda decyzja zabrzmiała w mym głosie, gdy powoli jej odpowiedziałem:
- Mówię ci, że jutro przez potęgę mej woli będę miał duży czyrak na ramieniu w tym właśnie miejscu, a twój czyrak zrobi się dwa razy większy, niż jest teraz.
Rano na wskazanym przez mnie miejscu znajdował się okazały czyrak, a czyrak Umy miał dwa razy większe rozmiary. Z krzykiem siostra pobiegła do matki. "Mukunda stał się czarnoksiężnikiem!" Matka pouczyła mnie poważnie, abym nigdy nie używał potęgi słów na czyjąś szkodę. Pamiętam zawsze o tej radzie i przestrzegam jej.
Czyrak mój został zoperowany przez chirurga. Znaczna blizna do dziś pozostała po cięciu lekarza. Na mym prawym przedramieniu noszę stałą przestrogę przed potęgą słowa ludzkiego.
Te proste i na pozór nieszkodliwe słowa, wypowiedziane do Umy z głębokim skupieniem, miały dość utajonej sify, aby wybuchły jak bomba i spowodowały wyraźne i przy tym szkodliwe skutki. Później zrozumiałem, że tej wybuchowej, wibracyjnej potęgi mowy można mądrze używać do uwalniania życia od trudności i dzięki temu działać bez łajania drugich i pozostawiania blizn. 11
Rodzina nasza przeniosła się do Lahore w Pendżabie. Otrzymałem tam obraz Bożej Matki w postaci Bogini Kali12, uświęcał on ciąg dalszy z przerwanej strofy: i małą kapliczkę na balkonie naszego domu. Zrodziło się we mnie niezachwiane przekonanie, że każdą moją modlitwę w tym świętym miejscu uwieńczy spełnienie. Gdy pewnego dnia stałem tam z Umą, obserwowałem dwa latawce unoszące się nad dachem domu znajdującego się po przeciwnej stronie bardzo wąskiej uliczki.
- Cóżeś się tak zadumał - Urna pchnęła mnie figlarnie
|
WÄ
tki
|