ďťż

Odcięty od zewnętrza, pozbawiony świadomości własnego ciała umysł otworzył się na inne bodźce...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Góra żyła, jej serce biło bardzo, bardzo powoli, lecz wyczuwalnie. Wspomnienia z życia, którego nie przeżył, zalewały Kabu jak fale. Doświadczał przyjemności ze smakowania krwi i rozszarpywania drgającego zwierzęcia, niepohamowanej rozkoszy spółkowania, niedającego się z niczym porównać szybowania w przestworzach, przepełniających całą istotę doznań płynących z posiadania mocy i władzy, powstałych dzięki połączeniu siły z magią. Poznał także uczucia towarzyszące uwięzieniu, samotności w świecie, który tak bardzo się zmienił, oraz powolnemu pogrążaniu się w bezruchu, beznadziejnemu trwaniu między życiem a śmiercią. Kabu nieświadomie wtulił się w skałę, jakby chciał przekazać jej swoje ciepło, a poranione, skrwawione palce gładziły szorstką powierzchnię. Ostatecznie odrzucił strach, zastąpiła go litość. * * * Krążąca nad wierzchołkami chmura zaczepiła o iglicę. Bezskutecznie próbowała się uwolnić i ze złością cisnęła gromem. W blasku oślepiającego światła obruszony przez Kabu kamień runął w dół. Jednocześnie rozległ się grzmot; góra wrzasnęła z bólu. Usatysfakcjonowana chmura plunęła na pożegnanie jeszcze jedną błyskawicą i odpłynęła. Tafla zakołysała się, kiedy ostro zakończony głaz zderzył się z powierzchnią. Woda przelała się przez krawędzie niecki, znalazła prześwit i spłynęła w dół. Góra oślepła, po jeziorze pozostał pusty oczodół przebity iglicą. Woda parowała w zetknięciu z rozgrzanymi słońcem kamieniami. Mgła snuła się nisko nad ziemią, przebyła las i otuliła szarym całunem pastwiska, poletka i chaty. * * * Kabu krzyczał, jakby to jemu wymierzono cios, zwijał się z bólu, płakał, bo płakała góra. Wreszcie wylała wszystkie łzy i umilkła, a letarg Kabu zmienił się w sen. Koszmar, który przypomniał o zmęczeniu, skręconej kostce, pragnieniu, gorączce. Zmaltretowane ciało domagało się odpoczynku i Kabu obudził się dopiero po wschodzie słońca. Wsunął do ust ostatnią porcję mięsa i podjął mozolną wędrówkę. Szczęśliwie poprzedniego dnia przebył najbardziej stromy odcinek, ale i tak nie było mu łatwo. Podskakiwał, kuśtykał, potem pełzł i wreszcie dotarł do podnóża góry. Żadne zwierzę nie naruszyło ogrodzenia. Kabu wyciągnął z zeriby dwa solidne, rozwidlone kije i przyciął je na odpowiednią długość. Na granicy lasu obejrzał się po raz ostatni. Kamienie, pod którymi obozował, wydały mu się podobne do podkulonej łapy ze szpikulcami pazurów, stopnie do postawionego na sztorc grzebienia, płytkie szczeliny układały się we wzór łusek. Kabu zamrugał i wrażenie zniknęło. Góra była tylko górą - posiekaną deszczem, poszarpaną wiatrem, szarą i martwą. Pewność, że już niedługo dotrze do domu, dodała mu sił. Kuśtykał przez las szlakiem, który sam wcześniej przetarł. Drzewa stały ciche, jakby zamyślone. Skryty pod zielonym baldachimem Kabu nie zauważał ruchu słońca, stracił poczucie czasu. Osłabł. Już nie szedł, ale wlókł się na czworakach, z podkuloną nogą. Język zwieszał się z ust, oczy zachodziły mgłą. Zatrzymał się przed tarasującym drogę pniem. Wcześniej pokonał go bez trudu, teraz zwalił się, ciężko dysząc, obok omszałego olbrzyma. Nie myślał o niebezpieczeństwie - wilkach, niedźwiedziach czy polującej nocą pumie. Musiał odpocząć. Wyruszył rankiem. Zaspokoił pragnienie, spijając rosę z liści, oszukał głód garścią jagód. Zauważył, że droga upływa szybciej, jeśli pokonuje ją etapami - wpierw do kępy paproci, potem do rozłupanego przez piorun dębu, strumyka, wielkiego mrówczego kopca. Język wciąż badał puste miejsce po zębie i kaleczył się o ostrą krawędź. Ból w nodze stał się nieodłączną częścią marszu i nie dokuczał aż tak bardzo, jak na początku. Kabu starał się go zepchnąć jeszcze głębiej. Myślał o tym, jak wkroczy do wioski, o pełnych uznania okrzykach współplemieńców, zawiedzionych minach rywali, którzy kolejno mieli odbyć pielgrzymkę na górę, jeśli poprzednikowi się nie powiedzie. O dziadku. O Oji. Oja była najpiękniejszą dziewczyną we wsi. Miała niebieskie oczy okolone długimi rzęsami i pełne wargi. Włosy splatała w cienkie warkoczyki, które falowały w rytmie kroków i zabawnie podskakiwały, gdy biegła albo tańczyła. Kabu westchnął. Mógłby przez wieczność patrzeć na taniec Oji. Tak zmysłowo kołysała biodrami, tak prowokująco podnosiła ogon... Postanowił sobie, że już jutro pośle jej zaręczynowe dary. Wcześniej zwlekał, bojąc się porażki, wytykania palcami i docinków. Skoro jednak wszedł na górę, nie poddał się strachowi, nie złamał go ból, to śmiech czy ironia nic nie znaczą. Pogrążony w marzeniach, nawet nie zauważył, że las się przerzedził. Dopiero gdy minął jaskinię przodków, zrozumiał, że jest prawie w domu. W stromym zboczu otwierała się pionowa szczelina, niby rana uczyniona gigantycznym mieczem. Wiodła do pieczary pełnej nisz i zakamarków, w której Waho chowali zmarłych. Góra chroniła ich szczątki. Kabu pomyślał ze smutkiem, że niedługo spocznie tu dziadek, przyodziany w swe najlepsze szaty, w ozdobionej piórami czapce, uzbrojony w nóż, łuk i strzały
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.