ďťż

Ana nie ukrywała, że marzy o tym, by zostać wielką kompozytorką, i wykonywała dla Sophie własne utwory, imitujące, całkiem zgrabnie, motywy Griega i Schumanna...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Pan Valls, choć żywił głębokie przekonanie, że artystyczne umiejętności kobiet kończą się na robótkach ręcznych, z życzliwością odnosił się do pomysłu, by jego córka z czasem stała się sprawną wykonawczynią utworów fortepianowych, snuł bowiem plany wydania jej za mąż za kogoś, kto prócz odpowiedniego spadku dziedziczyłby również właściwe nazwisko, a wiedział, że osoby o wyrafinowanym smaku cenią sobie ekstrawaganckie umiejętności panien na wydaniu, dopełniające ich oczywiste posłuszeństwo i obfitą, w pełni młodych lat, płodność. To właśnie w domu Any Sophie poznała jednego z największych dobroczyńców i finansową podporę pana Vallsa: don Ricarda Aldayę, dziedzica imperium Aldayów, już wtedy wielką nadzieję katalońskiej plutokracji końca wieku. Parę miesięcy wcześniej Ricardo Aldaya ożenił się z bogatą panną o oślepiającej urodzie i trudnym do wymówienia imieniu, co złe języki uznawały za atrybuty jak najbardziej rzeczywiste, mówiono bowiem, że świeżo poślubiony małżonek krzty urody w dziewczynie nie dostrzegał i nie trudził się nawet wymawianiem jej imienia. Było to małżeństwo pomiędzy rodami i bankami, żadna tam romantyczna dziecinada, powiadał pan Valls, który miał pełną jasność tego, że co innego łoże, co innego zboże. Ledwie wzrok Sophie napotkał spojrzenie don Ricarda Aldayi, nauczycielka muzyki wiedziała już, że jest zgubiona na zawsze. Aldaya miał wilcze, zgłodniałe i przenikliwe oczy, które po znalezieniu drogi, świetnie wiedziały gdzie trzeba ofiarę śmiertelnie ugodzić. Aldaya złożył na jej dłoni długi pocałunek, muskając wargami kostki palców. O ile kapelusznik rozpływał się w uprzejmościach i entuzjastycznej gotowości, o tyle don Ricardo szastał, jak mógł, okrucieństwem i siłą. Jego drapieżny uśmiech nie pozostawiał wątpliwości, że jest w stanie czytać w jej myślach i przewidywać jej najskrytsze pragnienia, i że jedynie może się z nich śmiać. Sophie poczuła dlań tę słabosilną pogardę, jaką wzbudza w nas to, czego najbardziej pragniemy, nie wiedząc o tym. Zaprzysięgła sobie, że już więcej się nie zobaczą, że gotowa jest nawet zrezygnować z udzielania lekcji swej najlepszej uczennicy, jeśli dzięki temu uda jej się uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z jego osobą. Po raz pierwszy tak wielkim przerażeniem napawało ją czające się pod skórą zwierzę i świadomość, że poskromi je właśnie ten wytwornie ubrany mężczyzna. Wszystkie te myśli przelatywały jej przez głowę, kiedy zasłaniając się pierwszą lepszą wymówką, spieszyła z przeprosinami, że, niestety, ale musi natychmiast odejść, ku niekrytemu zaskoczeniu pana Yallsa, gromkiemu śmiechowi Aldayi i łzom w oczach małej Any, która znając się na ludziach lepiej niż na muzyce, właśnie poczuła, że traci swoją nauczycielkę bezpowrotnie. Tydzień później Sophie natknęła się na don Ricarda Aldayę, który czekał na nią, paląc papierosa i przeglądając gazetę, przy wejściu do szkoły muzycznej na ulicy Diputación. Spojrzeli na siebie i bez słowa udali się do znajdującej się dwie przecznice dalej nowej, niezamieszkanej jeszcze, kamienicy. Don Ricardo poprowadził ją po schodach na piętro i otworzywszy drzwi, przepuścił do środka ogromnego mieszkania. Sophie znalazła się w labiryncie przedsionków i korytarzy, gołych ścian i wysokich sufitów. Nie było tu mebli, obrazów, nie było choćby jednej lampy, jakiegokolwiek przedmiotu, który nadawałby tej przestrzeni charakter mieszkania. Don Ricardo Aldaya zamknął za sobą drzwi i wtedy oboje spojrzeli na siebie. — Od tygodnia nie mogę przestać myśleć o tobie. Powiedz, że przez ten tydzień ty nie myślałaś o mnie w ogóle, a pozwolę ci odejść i już mnie nigdy więcej nie zobaczysz — powiedział Ricardo. Sophie zaprzeczyła ruchem głowy. Historia ich tajemnych spotkań trwała dziewięćdziesiąt sześć dni. Spotykali się zawsze w tym samym pustym mieszkaniu na rogu ulicy Diputación i Rambla de Cataluńa. We wtorki i czwartki o trzeciej po południu. Ich randki nie trwały dłużej niż godzinę. Czasem Sophie zostawała dłużej sama, by po odejściu Aldayi skulić się w kącie pokoju, płacząc i drżąc. A gdy nadchodziła niedziela, rozpaczliwie szukała w oczach kapelusznika pozostałości po kobiecie, która znikała, pragnąc uwielbienia i fałszu. Ka—pelusznik nie widział śladów na skórze, draśnięć i oparzeń
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.