ďťż

— Panie Rousseau! — Źle czytałeś moje książki, tak samo, jak źle odczytujesz życie ludzkie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Widziałeś tylko powierzchnię zadrukowanych kartek, podobnie jak widzisz tylko naskórek twarzy. Chcesz mnie uczynić odpowiedzialnym za swój gwałt, powołując się na świadectwo moich własnych książek i mówisz: tyś tak uczynił, przyznajesz się do tego, hola, to i mnie wolno to samo! Ale to, czego ty, biedaku, nie wiesz, czegoś w książkach nie wyczytał, czego nie odgadłeś, to właśnie to, że życie człowieka, które obrałeś sobie za wzór, jest życiem pełnym biedy i wyrzeczeń. A mogłem je przecież sobie zmienić na życie pozłacane, rozkoszne, pełne przepychu i wypełnione od rana do nocy przyjemnościami. Czyż mam mniejszy talent od pana Voltaire? Czyż nie mógłbym być literatem równie płodnym, co on? A pracując mniej niż w tej chwili, czy bym nie mógł sprzedawać swoich książek za cenę równie wygórowaną, jak on to czyni i zmusić pieniądze, by wpadały stale do moich kufrów, które trzymałbym zawsze pod ręką napełnione do polowy do dyspozycji moich księgarzy? Złoto przyciąga złoto, czy nie wiesz o tym? Mógłbym mieć własny pałac, rącze rumaki i karocę do obwożenia po mieście młodej, ponętnej kochanicy, a wierz mi, te zbytki nie osuszyłyby we mnie niewyczerpanej krynicy poezji. I czyż jestem wyzuty z wszelkich namiętności? Spójrz mi w oczy, które w sześćdziesiątym roku życia iskrzą się jeszcze ogniem młodości i temperamentu. Ty, coś czytał i przepisywał moje książki, czy Uświadamiasz sobie, że mimo podeszłego wieku, pomimo cierpień bardzo rzeczywistych i naprawdę niezwykle ciężkich, serce moje, zawsze młode, przejęło, żeby tym więcej cierpieć, wszystkie istniejące siły całej reszty mojej osobowości? Przybity dolegliwościami, które unieruchomiły nogi, czuję w sobie więcej sił życiowych i energii na znoszenie cierpień, niźli ich miałem w wiośnie życia na przyjęcie nielicznych uciech, jakie były moim udziałem. — Wiem o tym, panie — rzekł Gilbert — obcowałem przecież z tobą i zrozumiałem cię. — Jeśli więc obcowałeś ze mną i zrozumiałeś mnie, czyż ta dziwaczna moja abnegacja, nie leżąca zupełnie w mej naturze, nie mówiła ci, że chciałem odpokutować? — Odpokutować? — rzekł przyciszonym głosem Gilbert. — Czyż nie rozumiesz, że ponieważ nędza skłoniła mnie w tamtych latach do podjęcia tak nieludzkiego postanowienia nie znalazłem potem już innego sposobu zadośćuczynienia, jak nieprzykładanie wagi do pieniądza i uporczywe życie w nędzy? Czy ty nie rozumiesz, że karałem umysł upokorzeniami? Bo przecież on tu głównie zawinił, to on szukał ucieczki w paradoksach, byle tylko za wszelką cenę usprawiedliwić mnie we własnych oczach, gdy z drugiej strony karałem serce nie kończącymi się zgryzotami. — Ach! — zawołał Gilbert. — To mi tak odpowiadasz! Ach, to tak, wy mądrale, co układacie ludzkości prawa pisane, pogrążacie nas w rozpaczy, a potem potępiacie, kiedy postępujemy wedle waszych przykazań! Ech, co mnie tam do licha obchodzą twoje nieznane nikomu upokorzenia i te tajemnicze zgryzoty! Och, przeklinam cię! Przeklinam! Przeklinam! I niech zbrodnie, popełnione przez twoje nauki, spadną na twoją starą głowę! — Na moją głowę, powiadasz, przekleństwo i jednocześnie kara — bo jakoś zapomniałeś o karze — o, to bardzo wiele... A czy ty, coś zgrzeszył, jak mówisz, podobnie do mnie, czy tak samo srogo potępiasz siebie, jak mnie? — Jeszcze bardziej, bo kara, która mnie spotka, będzie okropna, bo teraz, kiedy już w nic nie wierzę, pozwoliłbym się zabić memu nieprzyjacielowi; nędza doradza mi samobójstwo, sumienie przebacza z góry. O, teraz moja śmierć nie byłaby okradzeniem ludzkości. Napisałeś więc frazes, którego nie przemyślałeś. — Zatrzymaj się, nieszczęsny! — rzekł Rousseau. — Zatrzymaj się. Czy nie dosyć już nabroiłeś złego przez twą nierozumną łatwowierność? Czy trzeba, żebyś jeszcze więcej krzywd wyrządził z głupiego sceptycyzmu? Wspomniałeś o dziecku; powiedziałeś, że jesteś, czy też będziesz ojcem. — Powiedziałem — zgodził się Gilbert. — A czy wiesz, co to znaczy? — wyszeptał Rousseau. — Skazywać w ten sposób, może nie na śmierć, ale na wstyd, istoty urodzone po to, by oddychać swobodnie i radośnie aurą cnoty, w jaką Bóg wyposaża każdego człowieka, kiedy wyszedł z łona matki? Wczuj się w moje położenie. Gdy porzucałem dzieci, zdawałem sobie dokładnie sprawę, że społeczeństwo, dla którego pojawienie się każdej wybitniejszej jednostki jest kamieniem obrazy, ciśnie na mnie tę obelgę, jako wyrzut hańbiący
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.