ďťż

Zaparkowałem na chodniku...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Wzdłuż ulicy stały niewyraźne Ka kilku samochodów, wyglądały jak cienie. Albo dzisiejsze samochody nie mają duszy, albo właściciele nie przywiązują do nich wagi, nie wiem. Kamienica była wyraźnie widoczna, stara. Emocje, myśli i marzenia setek mieszkańców wyprodukowało przez lata mnóstwo myślo–kształtów, które pełzały po ścianach, skrobały i przebiegały w półmroku, wirowały wokół mżących na rudo żarówek niczym ćmy. Jakieś chude, pokraczne stwory kucały na gzymsach i balkonach jak średniowieczne gargulce. Łatwo było znaleźć drzwi na najwyższym podeście schodów, przekreślone biało— czerwonymi taśmami z folii, zapieczętowane paskami papieru ze stemplami dzielnicowej komendy policji. Zdarłem paski jednym ruchem, wyjąłem zza pazuchy obrzyna i kopniakiem otworzyłem drzwi. Nic. W środku było ciemno i pusto. Jakby coś pożarło całe Ka mebli, ścian i przedmiotów, zostawiając tylko mrok. Zawołałem Magdę. Musiała tu być. Chciałem jej pomóc, chciałem ją wypuścić na tamtą stronę, ale chciałem też zadać jej kilka pytań. O rzeczy, których dowiedziała się dopiero teraz. Ale znikła. Oczywiście mogła od razu przejść dalej. Nawet w wypadku takiego makabrycznego końca, czasem się to zdarza. Nie dowiedziałem się niczego. Dopadło mnie na schodach. Na to coś nie miałem nazwy. Spadło z sufitu i było jednym, lśniącym jak rtęć ruchem. Było jak skorpion, modliszka i rzeźba kobiety odlana ze srebra. Zablokowałem coś kolczastego, chyba kończynę, ostre jak szkło szpony mignęły mi koło oczu, światło rozlało się po ślepym, obłym łbie, w którym kłapały ludzkie, srebrne szczęki, niczym proteza dentystyczna. Ręka trzymająca ciężką broń uwięzła gdzieś wśród tego całego ruchu i szamotaniny. To było potwornie szybkie. I silne. Wszystko trwało najwyżej kilka sekund. Mam płaszcz. Długi, skórzany i ciężki, który tutaj działa jak pancerz. To ten płaszcz mnie uratował. Machnąłem połą, zarzucając ją na wijące się ciało i odgrodziłem nią od kłapiących wściekle szczęk. A potem znalazłem jakieś podparcie pod lewą nogą i kopnąłem to coś, spychając je ze schodów. Uniosłem uwolnionego obrzyna i ściągnąłem spust. Wystrzał wypełnił klatkę schodową jak wodospad. Ciało bestii skłębiło się jak obłok dymu i zamieniło w wąską strugę zassaną przez lufę. To wygląda jak wystrzał z dubeltówki na filmie puszczonym od tyłu. Najpierw jest błysk, potem obłok, który następnie wślizguje się do lufy. A na końcu łamię broń i wyrzucam z komory pełną łuskę. Do tego wszystkiego nie jest gorąca, tylko wściekle zimna. I wypełniona demonem. Pojechałem do lasu. Busola wibrowała i śpiewała metalicznym brzękiem, pierścienie wirowały wokół osi, strzałka wskazywała kierunek. Las. Za starymi torami. Kiedy przyjechałem, już byli na miejscu. Widmowy samochód, przez który przeświecały pokraczne Ka drzew. I trzy widma. Dwa z pistoletami w dłoni i jedno ze związanymi z tyłu rękoma, ściśniętymi białym, plastykowym paskiem jednorazowych kajdanek. Nawet nie pofatygowali się wykopać grobu. — Było ci mówione, cwelu?! — darł się wyższy z katów. Przynajmniej jakoś angażował się emocjonalnie. — Było?! Że masz się nie wpierdalać?! Nic nie mogłem zrobić. Nie należeli teraz do mojego świata. Ten skazany walczył o ostatni haust godności, ale łzy bez udziału woli ciekły mu po policzkach, nogi w przemoczonych spodniach dygotały jak w ataku malarii. Jego dusza za to świeciła jasnym ogniem przerażenia, częściowo już wychodząc z ciała. Pewno odczuwał to jako wrażenie zapadania się i drętwienia. Oparłem się łokciami o kierownicę i zapaliłem papierosa. Ka papierosa, ma się rozumieć. W świecie Pomiędzy nawet papierosy mają duszę. Wystrzał zabrzmiał głucho i płasko. Widmo wystrzału. Potem jeszcze jeden i następny. Czekałem. Wypaliłem papierosa, zanim umarł. Potem musiałem jeszcze czekać, aż minie pierwszy atak paniki. Aż się wykaszle, wyszlocha, wymiotą pomiędzy pokręconymi drzewami, pod obcym niebem barwy krwi, po którym przelewają się żółto–zielone fraktale i tną je świetliste linie. Aż zrozumie, że umarł. Patrzyłem, jak od najgłębszych plam cienia odrywają się strzępy mroku i przybierają kształty zakapturzonych karłów, skrytych w głębokich kapturach i powłóczystych opończach. Słyszałem drapieżne chichoty. Czekałem, aż zaczną go gonić. A potem bez pośpiechu rozdeptałem papierosa, okręciłem jedną rękę zdjętym płaszczem i poszedłem robić porządek. Wpadłem w kłębowisko stworów — w większości zwykłych ghuli i rozpędziłem je. Poczułem ręce chwytające mnie za ramię, wywinąłem się, uchyliłem przed kłapnięciem rekinich szczęk, kopnąłem w coś, a potem sięgnąłem za pazuchę po kordelas. Następne sekundy wypełnił wrzask, chaos i szamotanina. Posłałem jakiegoś stwora pyskiem na pień drzewa, przydepnąłem coś przypominającego opończę, ciąłem przez łeb żabiogłową poczwarę, strzeliłem czołem w twarz pomarszczonego staruszka, z uśmiechem przypominającym zębate V i oczami ćmiącymi zielonkawym blaskiem próchna
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.