ďťż

Trochę martwi nas sytuacja o...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Kamila, bo bp Martin prosi nas na wszystkie świętości, by go zostawić w Rutanie aż do powrotu z urlopu jednego z Ojców Białych, a tak bardzo by się przydał na fundacji w Musongati! Tymczasem wyjeżdżamy na stacje misyjne, myślimy o pokryciu dachem kaplicy w Shembe. Budowana z cegły suszonej mogłaby się rozpłynąć, gdybyśmy nie zdążyli pokryć przed porą deszczową. Równocześnie zbieranie materiału na zbiorniki: cegła, cement, żelazo itd. Robimy także pierwsze pomiary w Musongati, by przygotować plan nowej fundacji. Jak widzicie, Kochani, życie u nas ruchliwe i zapracowane. To prawda, że czasem trzeba posiedzieć nad kazaniem, bo wciąż jeszcze trzeba zaglądać do słownika. W tym roku musieliśmy zapomnieć o wakacjach, ale Bogu dzięki czujemy się zdrowo. Wybaczcie Kochani, że aż tyle napisałem. Tak się złożyło, że znalazłem się na naszej misyjnej stacji w Maganahe. Trzeba do niej schodzić jakie dwie godziny po stromym zboczu. Nie ma tu za dużo ludzi, więc całe duszpasterstwo: Msza św., kazanie, spowiedź, chrzest dzieci, katechizacja i rozwiązywanie różnych problemów odbywa się w ciągu dnia. Wieczorem modlitwa i właśnie trochę czasu na rozmowę z Wami. Wprawdzie gwiazdy i wieczorny chłód (w ciągu dnia jest w dolinie gorąco) wyciągają na przechadzkę. Muszę jednak zrezygnować, nie z obawy przed wężami, które tu dochodzą do pięciometrowej długości, ale dlatego, że nogi po wczorajszym chodzeniu jeszcze nie wypoczęły, a trzeba je zaoszczędzić, bo w niedzielę po sumie będzie się trzeba wspinać ku Mpindze wśród nagrzanych słońcem skał. Trochę niesamowicie wygląda teraz zbocze górskie. Wszystkie trawy spalone, czarne skały w szarym lub czarnym popiele. Tu i tam pokręcone drzewa bez liści. Wszystko czeka na deszcz. Tylko w dolinie nad rzeką trochę zieleni. Tam właśnie można spotkać wspaniałe węże. Mpinga, 22 września 1973 r. Wybaczcie, Drodzy Przyjaciele, nie udało się mi i to tak długo wysłać listu napisanego w Maganahe. Po powrocie wpadłem w nowy kierat. Wracają już o. Jan Kanty i o. Kamil. Pierwszego września jedziemy z o. Janem Kantym do Musongati, by z bpem Martin omówić plan budowy. Równocześnie staramy się przynaglić władze terenowe w Musongati, by przygotowały drogę do cegły wypalanej w dolinie. Chcemy cegłę zwieźć jeszcze przed deszczami. Kończymy budowę zbiornika na wodę w Mpindze. Przykrywamy dachem kaplicę w Shembe. Budujemy trzy mosty na rzece. Dużo pracy parafialnej, bo obecnie okres zawierania ślubów małżeńskich. Błogosławimy 6-10 par na tydzień. Początek roku szkolnego z nowymi troskami. Rodzice z plemienia "krótkich" nie chcą posyłać dzieci do szkoły. Rozumiemy ich rozpaczliwą decyzję. W rozruchach zginęli przede wszystkim ci, którzy umieli czytać i pisać, którzy znali coś francuskiego. Po co więc kształcić dzieci? Dla nas nowy problem z poszerzeniem katechumenatu, chcemy przecież tym dzieciom zapewnić naukę katechizmu. Jeżeli uprosicie nam wiele łask Bożych, to dzień 13 września 1973 roku stanie się dniem pamiętnym w historii naszej misji w Burundi. W tym to dniu o. Jan Kanty z br. Sylwestrem wyjechali na fundację w Musongati. Trzeba przygotować maleńki domek do tymczasowego zamieszkania na czas budowy. W poniedziałek 17 września pojedzie do Musongati br. Marceli, by zacząć budowę. Może to trochę pójdzie kulawo, bo na skutek zamknięcia portu łączącego nas z Tanzanią zaczyna brakować w kraju materiałów budowlanych. Stąd szukanie na wszystkie strony. Miejmy nadzieję, że coś się uda zdobyć. Trzeba się z budową spieszyć, bo czeka wiele: budowa domu i biur dla księży, budowa domu dla Sióstr, potem budowa przychodni zdrowia, potem pewnie szkoły i wreszcie kościoła, który na razie musi zastąpić dotychczasowa kaplica. Nie obejdzie się bez budowy zbiorników na wodę itd. Wobec fundacji nowej misji nasze plany zbudowania jeszcze w tym roku choćby małego ośrodka zdrowia dziecka i schroniska dla trędowatych muszą być odłożone na później. To były takie plany na jubileuszowy rok urodzin św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Św. Teresa nie zawiodła naszych nadziei. Już wynalazła osoby dobrej woli, które złożyły ofiarę. Może na fundamenty starczy. Do końca roku może i na ściany się uzbiera. Bóg zapłać za to, co już jest. Pracę wykonamy sami. Wprawdzie to nie takie proste przy pracy duszpasterskiej, ale musimy! Los dzieci, los trędowatych nie daje nam spokoju. Wiosną, w czasie moich podróży po kraju, odwiedziłem istniejące schroniska dla trędowatych w innych rejonach kraju. "Schronisko" - to brzmiało wspaniale. W rzeczywistości, to kilka maleńkich chatek z trawy, gałęzi i błota, w których żyje gromada przeżartych już trądem staruszków i gromada młodych jeszcze matek z dziećmi, które czeka ten sam los. Z jakąż wdzięcznością przyjmują odwiedziny, odwiedziny człowieka, który raczył zaglądnąć do ich zagrody, zagrody nędzy i choroby. Byłem z kilku siostrami zakonnymi. Witając się z tymi ludźmi, zdecydowaliśmy się uścisnąć, ucałować, wziąć na ręce dzieci. To było dla nich wielkie wydarzenie. Wielu korzystało ze spowiedzi. Mój Boże! Tak niewiele potrzeba, by ulżyć tym ludziom, a tymczasem, co dla nich robimy? Nie chodzi mi w tej chwili o skalę światową, choć boli świadomość, że cena dwu lub trzech samolotów bombowych na rok, mogłaby uratować trędowatych świata całego, a nie można tej ceny uzyskać..., ale chodzi mi o własną postawę. Co zrobiłem, co robię, by ulżyć im w straszliwym losie? Jak to możliwe, że tyle lat mogłem żyć tak, jakby tych ludzi nie było na świecie? A przecież tyle się o nich słyszało, tyle czytało... Okazuje się, że - tak w sprawach Bożych jak i ludzkich - nie wystarczy słyszeć, że trzeba koniecznie widzieć, dotknąć... Wiem, kiedy się widzi, kiedy się dotyka, to chwieje się świat. Tak mnie się wtedy zachwiał... Bo jakaż miara cierpienia znoszonego z poddaniem się woli Bożej..., a z drugiej strony, jakaż miara obojętności naszej? jakaż miara myślenia o sobie, o swoich wygodach... i jaka będzie kiedyś miara, gdy usłyszymy: Byłem chory..., zżerany trądem... Kiedy Cię widzieliśmy Panie? No właśnie kiedy? Trzeba bowiem zobaczyć, nie wystarczy usłyszeć tylko! Tak bardzo bym pragnął, Kochani, byście zobaczyli poprzez to moje widzenie. Może wtedy razem coś będziemy mogli zrobić dla nich. Nie na światową pewnie miarę, ale na miarę naszej miłości w Chrystusie Jezusie. Na razie w naszej parafii zdołaliśmy osiągnąć tyle, że raz w miesiącu jedna z sióstr dojeżdża do kilku naszych stacji, by opatrywać i rozdawać lekarstwa. To tak niewiele, ale już coś... Może mój list dojdzie do Was na dzień misyjny
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.