ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
.. - wymamrotała Randi i odwróciła się do Smitha. - Ty też tak uważasz?
Jon posępnie kiwnął głową.
- Jestem pewny, że Burkiem, Pierson i całą resztą manipulował ktoś spoza wywiadu. Że ta niewypowiedziana wojna przeciwko ruchowi była tylko przykrywką dla czegoś znacznie gorszego, dla czegoś w rodzaju zamachu na Instytut Tellera albo tego w La Courneuve. - Jon poprawił się w fotelu. - Dlatego rozmieścili tam te czujniki. Dlatego są gotowi zabić każdego, kto wejdzie im w drogę.
- Ale ten ruch występuje przeciwko nauce i technice! - wybuchła zdenerwowana Randi. - Dlaczego ich zwolennicy mieliby masowo zabijać ludzi bronią, przeciwko której tak zażarcie protestują? To nie ma sensu!
- To może oznaczać, że ów tajemniczy ktoś" Jona, nazwijmy go panem X, wykorzystuje Ruch Łazarza jako kamuflaż dla swoich prawdziwych planów - zauważył Howell. - W ten sposób zamydlił oczy kilku idiotom z CIA i FBI. No i niestety z MI-6.
- Widzę, że wasz pan X strasznie dużo może - zauważyła zgryźliwie Randi. Odwróciła się od okna z zadziornie podniesioną głową. -Aż za dużo.
- Nie sądzę - odparł ponuro Jon. - Wiemy już, że X, osoba lub grupa ludzi, ma olbrzymie zasoby finansowe. Nie da się wyprodukować miliardów nanofagów bez dużych pieniędzy. Naprawdę dużych, bo w grę wchodzi co najmniej sto milionów dolarów, może znacznie więcej. Gdybyś zaledwie ułamek tej kwoty przeznaczyła na łapówki, gwarantuję, że kupiłabyś sobie dozgonną wierność kilku czołowych działaczy Ruchu Łazarza.
Bezczynne siedzenie w fotelu zaczynało go drażnić, więc wstał. Podszedł do Randi i łagodnie położył jej rękę na ramieniu.
- Znasz jakiś inny sposób dopasowania puzzli w tej układance?- spytał cicho.
Przygnębiona Randi długo milczała. Wreszcie ciężko westchnęła i pokręciła głową. Gniew i wzburzenie uleciały z niej jak sprężone powietrze.
- Ja też nie - powiedział Smith. - Dlatego musimy dostać się do tej kamienicy. Musimy sprawdzić, jakiego rodzaju dane zbierały czujniki w La Courneuve. Co ważniejsze, musimy się dowiedzieć, gdzie i komu je przekazały. - Zmarszczył brwi. - Twoi technicy ich nie podsłuchali?
- Nie - odrzekła Randi, niechętnie przyznając się do porażki. - Mają tam chyba jakieś osłony. Nawet szyby w oknach delikatnie wibrują, żeby uniemożliwić podsłuch laserowy.
- We wszystkich oknach? - spytał z ciekawością Peter.
Randi wzruszyła ramionami.
- Nie, tylko w tych na najwyższym piętrze i na strychu.
- To miło, że zostawili nam otwartą furtkę - wymamrotał cicho Howell, zerkając na Smitha.
- Miło i wygodnie - zgodził się z nim Jon.
- Może za wygodne? - rzuciła Randi. -A jeśli to pułapka?
- Musimy zaryzykować - odrzekł leniwie Peter. - Nie ma czasu na rozważania dlaczego, i tak dalej. - I zanim Randi zdążyła zmyć mu głowę, szybko przybrał bardziej stosowną minę. -Ale wątpię. Oznaczałoby to, że ci z La Courneuve celowo dali się wam zaskoczyć, kiedy wieszali te swoje pudełeczka na latarniach. Po co mieliby zawracać sobie tym głowę? Żeby' capnąć dwóch starych, schorowanych żołnierzy?
- I jedną wysokiej klasy agentkę - dodała po chwili wahania Randi. Skromnie spuściła wzrok. - To znaczy mnie.
Jon uniósł brew.
- Czyżbyś zamierzała pójść z nami?
Randi westchnęła.
- Dwóch przerośniętych uczniaków może nieźle narozrabiać. Musi ich przypilnować ktoś odpowiedzialny.
- Wiesz, co się stanie z twoją karierą, jeśli nas złapią? - spytał spokojnie Smith.
Posłała mu krzywy uśmiech.
- No nie, Jon - odparła z wymuszoną wesołością. - Jeśli nas złapią, kariera będzie moim ostatnim zmartwieniem!
Podjąwszy decyzję, zaczęła rozkładać na podłodze zdjęcia paryskiej siedziby Ruchu Łazarza. Pokazywały ją niemal ze wszystkich stron, o różnych porach dnia i nocy. Rozłożyła też dokładny plan tej części miasta, na którym zaznaczono sąsiednie budynki, ulice i aleje.
Uklękli i zaczęli to wszystko dokładnie analizować, szukając drogi, którą mogliby tam niepostrzeżenie wejść i... przeżyć. Po kilku minutach Howell usiadł w kucki z lekkim uśmiechem na twarzy.
- Boję się, że jest tylko jeden realny sposób - powiedział. - Może niezbyt elegancki i oryginalny, ale w miarę pewny.
- Peter, błagam - jęknęła Randi. - Tylko mi nie mów, że staranujemy frontowe drzwi i wbiegniemy schodami na czwarte piętro!
- Nie, nie, to nie w moim stylu. - Howell postukał palcem w plan miasta, wskazując jedną z kamienic sąsiadujących z rue de Vigny numer 18. - Parafrazując Hamleta: do każdego budynku są wejścia, o których nie śniło się nawet filozofom.
Jon przyjrzał się uważniej usytuowaniu kamienicy i wszystko zrozumiał. Ściągnął usta.
- Będzie nam potrzebny specjalistyczny sprzęt. Znasz tu kogoś, kto ma taki?
- Coś się znajdzie - odparł spokojnie Howell. - Nie ma to jak koledzy z dawnego, niegodziwego życia w służbie Jej Królewskiej Mości. Poza tym przyjaciele Randi z tutejszej placówki CIA też na pewno pomogą. Pod warunkiem, że grzecznie ich poprosi.
Randi, która wciąż studiowała zdjęcia, uniosła brwi.
- Bomba, niech no zgadnę. - Westchnęła. - Znowu planujecie coś zaprzeczającego prawu ciążenia", tak?
Peter popatrzył na nią z udawanym przerażeniem.
- Zaprzeczającego prawu ciążenia?- powtórzył. -Ależ skąd! - Uśmiechnął się chytrze. - My się temu prawu całkowicie podporządkujemy. Przecież ktoś, kto włazi na górę, musi kiedyś spaść.
40
Wtorek, 18 października
Minęła już północ, ale na dobrze oświetlonych ulicach wciąż było wielu imprezowiczów i wracających z późnej kolacji, sytych i pełnych wrażeń turystów. Na rue de Vigny, oddalonej od zatłoczonych kawiarni, knajpek i klubów, było znacznie ciszej i spokojniej, chociaż i tu trafiali się przechodnie.
Środkiem jezdni, kuląc się na jesiennym chłodzie, kuśtykała pomarszczona staruszka. Jej buty na wysokim obcasie postukiwały głośno na startym, błyszczącym bruku. Pod pachą kurczowo ściskała dużą płócienną torbę, zdecydowana bronić swego dobytku przed czyhającymi w mroku złodziejami. Wyraźnie zmęczona i z obolałymi nogami, przystanęła przed numerem 18, żeby złapać oddech. W oknach pod stromym, krytym dachówką dachem starej kamienicy paliło się światło. Te na niższych piętrach i na parterze były ciemne.
Mrucząc pod nosem, staruszka dokuśtykała wreszcie do sąsiedniego trzypiętrowego domu, rue de Vigny numer 16. Przez kilka długich, pełnych udręki minut stała przed drzwiami, gdyż najpierw grzebała w przepastnej torbie, a potem nie mogła włożyć klucza do zamka. Wreszcie zamek kliknął i ustąpił. Staruszka z trudem pchnęła ciężkie drzwi i wolno weszła do środka.
Na ulicy ponownie zaległa cisza.
Kilka minut później pojawiło się tam dwóch mężczyzn, jeden ciemnowłosy, drugi siwy. Obaj byli w ciemnych płaszczach i mieli na ramionach ciężkie, płócienne torby. Szli obok siebie, płynną francuszczyzną gawędząc beztrosko o pogodzie i absurdalnych środkach bezpieczeństwa na lotnisku. Wyglądali jak podróżni wracający do domu po długim weekendzie za granicą.
Skręcili do domu numer 16
|
WÄ
tki
|