Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
— Najlepiej, gdyby¶ zapomniał o całej sprawie.
Jeszcze możesz się wycofać. Po co ci to? Żyj sobie, tak jak żyłe¶, w spokoju… Nic nie rozumiesz,
ta sprawa cię przerasta. On… potrafi być groĽny.
Mówiła to ¶miertelnie poważnym tonem — nie potrafiłem odgadn±ć, czy to Gonzo j± przysłał z
ostatnim ostrzeżeniem, czy też przyszła tu z własnej woli. Zbyt dobr± była aktork±, abym mógł u
niej odróżnić uczucia prawdziwe od udawanych. Może sama ich już nie rozróżniała.
— Tak, strasznie się go boję — rzuciłem zdawkowo i znowu zaj±łem się kartkówkami. — Co¶
jeszcze, panienko?
W tej chwili zabrzmiał dzwonek oznajmiaj±cy koniec przerwy i Once wstała.
— Mimo wszystko szkoda mi cię, belfrze — dobiegło spod drzwi. A potem wyszła. Zostałem
sam, zamy¶lony, niespecjalnie przejmuj±c się tym, że powinienem z wywieszonym ozorem pognać
na lekcję. Do licha, popełniłem bł±d. Ta dziewczyna mogła się okazać najsłabszym punktem
Gonza — gdybym tylko był odrobinę mniej pyszałkowaty. Kiedy¶ mnie to zgubi, ta moja
niezno¶na duma i uprzedzenie — jestem taki sam jak ten arystokratyczny wypierdek z powie¶ci
Jane Austin. Tak naprawdę to nigdy nie opanowałem sztuki podawania ręki. Czasem ta
umiejętno¶ć się jednak przydaje.
Wci±ż niezdecydowany sterczałem przez „Katakumbami”, a ludzie wchodzili i wychodzili zza
żelaznych wrót, niektórzy obrzucali mnie zdziwionymi spojrzeniami, gdym tak błędnie łaził w
kółko, zmagaj±c się z my¶lami — dobry czas na zabawę w Hamleta. Pokazała się też Once,
zerknęła gdzie¶ ponad m głow± i weszła do ¶rodka. Po chwili z klubu wylazł łysol, zwany
Klucznikiem, i niecierpliwie kiwn±ł na mnie ręk±.
Na co¶ musiałem się zdecydować. Hm, je¶li Gonzo będzie chciał mnie załatwić, to zrobi to, tak
czy owak, choćby wynajmuj±c na targowisku Ruska z bezrobotnym kałasznikowem. Odetchn±łem
głęboko parę razy, jak przed zanurzeniem w głębok± wodę, i podszedłem do Klucznika.
Nie poszli¶my tam, gdzie się spodziewałem, do pełnego ¶wiec±cych r±k tunelu i „sali
wykładowej”. Przeciwnie, rozmawiali¶my w głównej klubowej komorze, przy czteroosobowym
stoliku w kształcie czaszki, który stał w k±cie obok baru. Poza mn± i Gonzem siedzieli przy nim
łysol i Once, ale nie brali udziału w rozmowie. Guru przysun±ł swój wózek tak blisko do blatu ze
nie widziałem jego groteskowych, skarlałych nóg. Chyba wstydził się swego kalectwa. Przyszedł
kelner i postawił przed nami po piwie. Gonzo sięgn±ł po swoje, ale wtedy, tknięty jakim¶
przeczuciem, powstrzymałem go — bez słowa zamieniłem nasze szklanki. Gonzo skrzywił się
lekceważ±co i ostentacyjnie łykn±ł z podsuniętego mu przeze mnie naczynia.
— Aż tak się boisz? — spytał. Jego chrapliwy, szorstki szept nieprzyjemnie dĽwięczał mi w
uchu. — Gdybym chciał, nieznani sprawcy zastrzeliliby cię przed klubem.
— Dlaczego w takim razie tego nie zrobiłe¶? — ostrożnie poci±gn±łem swojego piwa. Nie było
w nim nic niezwykłego, przynajmniej nie wyczuwałem tego językiem.
— Bo zdołałe¶ mnie zaciekawić — kontynuował, a jego czerwone oczy albinosa badały mnie
uważnie. — Wiesz dużo, choć nie wszystko. Masz zdumiewaj±ce szczę¶cie, inaczej nie potrafię
tego wytłumaczyć.
— A co ze szczę¶ciem Niżyńskiego? — zaatakowałem. — Czy i on powinien się uważać za
wybrańca losu? I dlatego tak panicznie przed tob± ucieka?
Gonzo z udawan± uwag± ogl±dał sobie paznokcie. Nieciekawe, poobgryzane tuż przy skórze.
— Tak, Niżyński… narobił nam trochę kłopotów, ale już go mamy. Żyje, jeszcze — dodał,
uprzedzaj±c moje pytanie. — Dokładniej przebywa w stanie pewnego zawieszenia… między
jednym a drugim. Jak ci się podobał mój wykład? W pewnym sensie jeste¶my kolegami, nie
uważasz?
O mało nie zakrztusiłem się piwem. Odstawiłem szklankę i wytarłem usta. Tam do kata, psi syn
był jego koleg±.
— Doprawdy, nauczycielu wiecznego wrotu? — nawet nie kryłem ironii. — Mylisz się, między
nami jest do¶ć istotna różnica. Ty działasz tak jak newage’owy guru, to znaczy mówisz im to, o
czym chc± słuchać, wabisz ich do siebie urokliwym słowem jak lep słodycz± muchy lub graj±cy na
czarodziejskiej fujarce szczurołap…
Na dĽwięk tego ostatniego słowa twarz Gonza skurczyła jak u rozw¶cieczonego boksera
pragn±cego wbić przeciwnikowi mózg w kręgosłup
|
WÄ…tki
|