ďťż

Wyżej, wyżej, wyżej...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
.. Minęła wieczność, czy to tylko złudze- nie? Gwiazdy powinny zgasnąć i rozpaść w szary popiół w cza- sie, gdy pełzniemy w górę, niczym ludzkość po drzewie ewolu- cji... Próbowałem przeliczyć swoich chłopców wzrokiem. Chyba są wszyscy... Nie widzę Kriaka i Changa, są za filarem. Chyba wszystko w porządku... chyba... chyba... Powtarzam to słowo jak zaklęcie. W końcu nad moją głową pojawiają się masywne kształty po- dłużnych belek. Przytulamy się do mostu niczym jaskółki kryjące się przed burzą. Musimy poczekać na pozostałych. Mamy zaata- kować na sygnał. I wreszcie sygnał - na ciemnym niebie rozbłysk rakiety. Prze- raźliwie jasne, martwe białe światło mknie po szarych ścianach wąwozu, a my wrzeszczymy coś kompletnie niezrozumiałego, je- den za drugim wyskakując na most. Wszyscy zdjęli wodoszczelne pokrowce z mannlicherów..Że też Razdwakriak przy okazji nie umarł ze strachu! Przecież trzymały go tylko przyssawki na kolanach, w dodatku musiał polegać na ubezpieczających go sąsiadach... Tak czy inaczej, jesteśmy na moście. Do licha z milczeniem, do licha ze skradaniem się! Wrzeszczę do swojej drużyny, żeby utwo- rzyli tyralierę, biegniemy do przodu, podobnie jak dziesiątki in- nych, czarnych i mokrych postaci. Nie wiem, czy most jest zami- nowany, nie wiem, gdzie są zwiadowcy - pochwyceni jednym wspólnym porywem, biegniemy do przodu, ku brzegowi. Boże, miej nas w swojej opiece! Z naprzeciwka słychać huk wystrzałów. Wydaje mi się, że pło- nie cały brzeg, że sama ziemia wystrzeliwuje w moją stronę poci- ski, bierze mnie na cel, naciska spust i złośliwie czeka, aż kula, którą dostanę w brzuch, zegnie mnie wpół i rzuci na asfalt... Pamiętam, że jesteśmy w pancerzach; sami je wypróbowaliśmy i wiem, że ochronią nas przed zwykłymi kulami z karabinu. Ale już odezwały się cekaemy. Ognisty ślad pocisków smugowych przeszywa postać, która biegnie z mojej prawej strony, komandos upada, a ja z rozpędu rzucam się na asfalt obok niego. W tym samym czasie nurkuje cała moja drużyna. Jesteśmy bardzo blisko brzegu. Ale cekaem... - Chang, granat! Chang unosi się spokojnie i starannie celuje. Na rękojeści jego granatnika zapala się czerwone światełko - cel został namierzony. W tym momencie jakaś siła odrzuca Changa do tyłu, w powietrzu pojawiają się czerwone bryzgi. Rakiety oświetlające płoną nadal, w ich świetle widzę, że Chang leży na wznak, a z rany na ramieniu płynie krew. Surendra i Dżonamani robią jednocześnie nieprawdopodobny ruch, coś w rodzaju skoku z pozycji leżącej, i już są obok Changa. Ja łapię granatnik. Czerwona dioda zgasła, zamiast niej mruga żółta - znak, że cel wyszedł z celownika. Podrzucam broń, nie czując jej ciężaru. Piszczy automat namierzania. Powiększająca dwudziestokrotnie elektronika, posłuszna komendom mojego mi- krochipu, zawęża pole widzenia. Widzę cekaem. I to nie zwykły, lecz sparka, czternaście i pół milimetra. Że też Changowi nie urwa- ło ręki! Nie zauważam ludzi - zabraniam sobie ich widzieć, dostrzegam tylko cekaem. On nie jest żywy. Można go wysadzić w powietrze. Jak na manewrach. Nie zabijam ludzi. Niszczę cekaem. Pół sekundy, żeby pochwycić cel. Płonie czerwona dioda. Od- zywa się brzęczyk. Cel został namierzony. Zezwolenie na strzał w trybie samonaprowadzania. Naciskam spust. Bez uczuć, bez emocji, jak maszyna. Ognisty ślad. To płonie trudno topliwy napęd granatu - a z nim czyjeś nadzieje na życie. Wybuch. Spark znika w morzu płomieni. Celownik noktowizo- ra ślepnie na krótką chwilę, tak wysoka jest temperatura w epicen- trum. Na miejscu cekaemu pojawia się dymiący, rozpalony lej, któ- ry świeci bielą w podczerwieni. Wstaję. Dlaczego wszyscy leżą? Naprzód, naprzód, bo wystrze- lają nas jak kaczki. Okazali się sprytniejsi od nas, przygotowali się do odparcia ewentualnego ataku z tyłu... właściwie powinni byli zniszczyć most. Gdzie ci cholerni zwia- dowcy? _ Wstawać! - chyba krzyczę, ale nie słyszę własnego głosu. Szczypt mnie oczy. To pot czy łzy? lyloja drużyna zrywa się i biegniemy prosto w rozjaśnioną wy- strzałami ciemność. Krzyczymy coś, ryk dziesiątków gardeł zle- wa się w komunikatorze w ogłuszający wrzask. Podrzucam inannlichera; system naprowadzania pochwycił jeszcze jedno sta- nowisko cekaemu, strzelam, gdy tylko słyszę brzęczyk gotowości. Mój granat nie ma samonaprowadzania, a to znaczy, że karabin przypadkiem został wycelowany prawidłowo. Chip wyliczył tra- jektorię granatu i dał zgodę na strzał... Wybuch. Moja drużyna biegnie za mną. Nikt nie został z tyłu, nad Changiem już się pochyla jakiś człowiek z czerwonym krzy- żem na mundurze. Wszystko będzie dobrze, przekonuję sam sie- bie. W powietrzu aż gęsto od kul. Przewraca się nasz nowicjusz, ten, którego przysłali na miejsce Keosa. Nie zdążam zauważyć, co z nim, widzę tylko rozbitą osłonę hełmu i chlustającą krew. „Zimny ładunek..." Chłopcy strzelają w ciemność, ciemność strzela do nich. Ktoś pada z lewej i prawej strony, nie wiem kto. Pod nogami kończy się asfalt. Nawierzchnia mostu przechodzi w nawierzchnię szerokiej szosy. Drut kolczasty. Okopy. Poruszające się postacie. Strzelam serią. Postacie upadają. Kule odrzucająje do tyłu, jak manekiny na strzel- nicy. To nie ludzie, huczy mi w mózgu. To manekiny. Strzelające ro- boty. Rób swoje, komandosie... Czarna przepaść schronu
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.