ďťż

Wokół mają ogrodzenie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
.. Z własnego wyboru, gdyż za ogrodzeniem żyją nieznośnie obce istoty, które uważają ten świat za swoją własność. A przecież wszyscy widzą rozległe prerie, które ludzie powinni użytkować, tyle że prosiaczki na to nie pozwalają. Miasto przeżyło epidemię, jest odcięte od innych światów, a w niedalekiej przyszłości zjawi się flota, by je zaatakować, pokonać i ukarać. I zdaniem ludzi wszystko, absolutnie wszystko jest winą prosiaczków. A wczoraj w nocy dowiedzieli się, że prosiaczki znowu zabiły, chociaż złożyły uroczystą przysięgę, że nie skrzywdzą żadnego człowieka. Grego przedstawił im barwną opowieść o zdradzie prosiaczków; ten chłopak potrafi składać słowa, szczególnie te najgorsze. Ludzie, którzy słuchali go w barze, zareagowali przemocą. Zapewniam was, że o ile nie zażegnacie groźby, dzisiaj będzie jeszcze gorzej. - Jeśli podejmiemy tak autokratyczne działania, ludzie pomyślą, że wpadamy w panikę - stwierdził biskup. - Uznają, że panujecie nad sytuacją. Ci spokojni poczują wdzięczność. Odzyskacie publiczne zaufanie. - Nie wiem - westchnął Kovano. - Żaden burmistrz niczego takiego nie zrobił. - Żaden burmistrz nie stanął wobec takiej potrzeby. - Ludzie powiedzą, że skorzystałem z pretekstu, bo chcę zostać dyktatorem. - Może powiedzą - przyznała Valentine. - Nie uwierzą, że wybuchłyby zamieszki. - Więc przegrasz najbliższe wybory. Co z tego? Peregrino zaśmiał się głośno. - Ona mówi jak kleryk - zauważył. - Chętnie przegram wybory, jeśli tylko postąpię właściwie - oświadczył z urazą Kovano. - Po prostu nie jesteś przekonany, czy to właściwe postępowanie - domyśliła się Valentine. - Przecież nie masz pewności, że naprawdę wybuchną dzisiaj rozruchy. - Owszem, mam - rzekła Valentine. - Obiecuję, że jeśli już teraz nie podejmiecie stanowczych kroków i nie wykluczycie możliwości zbierania się tłumów nocą, przegrasz o wiele więcej niż tylko wybory. Biskup ciągle chichotał. - Trudno uwierzyć, że to słowa tej samej kobiety, która obiecała podzielić się radą, chociaż nie żywi wielkich nadziei. - Jeśli sądzicie, że przesadzam, to co proponuje ksiądz biskup? - Wieczorem odprawię mszę żałobną za ojca Estevao. Będę się modlił o spokój i opanowanie. - To sprowadzi do katedry tych, którzy i tak by nie uczestniczyli w zamieszkach. - Nie rozumiesz, jak ważna jest wiara dla mieszkańców Lusitanii - odparł Peregrino. - A ksiądz nie rozumie, jakiego spustoszenia może dokonać strach i wściekłość, jak szybko zapomina się o religii, cywilizacji i zwykłej przyzwoitości, kiedy tworzy się tłuszcza. - Zarządzę alarm w policji - zdecydował burmistrz. - Połowę wyślę na patrol, od zmroku do północy. Ale nie zamknę barów i nie ogłoszę godziny policyjnej. Chcę, żeby wszystko toczyło się jak zawsze. Jeśli zaczniemy wszystko zmieniać i zamykać lokale, damy im tylko więcej powodów do wściekłości i strachu. - Dacie im przekonanie, że władza panuje nad sytuacją - odparła Valentine. - Podejmiecie działania proporcjonalne do uczuć, jakie ich dręczą. Uznają, że ktoś coś robi. - Jesteś bardzo mądra - przyznał biskup. - To byłoby najlepszą radą dla wielkiego miasta, zwłaszcza na planecie nie tak wiernej naukom chrześcijaństwa. My jednak jesteśmy zaledwie wioską i ludzie tu są pobożni. Dziś potrzebują otuchy i pocieszenia, nie godzin policyjnych, zamkniętych barów, pistoletów i patroli. - Wy dokonujecie wyboru. Jak obiecałam, dzielę się z wami radą. - Jesteśmy za to wdzięczni. Bądź pewna, że dziś wieczorem będę się miał na baczności. - Dziękuję za zaproszenie - rzekła Valentine. - Ale sami widzicie, że niewiele z tego wyszło. Wstała z krzesła, obolała po długim siedzeniu w tej niewygodnej pozycji. Nie pochyliła się, ani nie skłoniła głowy. Nawet teraz, kiedy biskup wyciągnął rękę do ucałowania. Mocno uścisnęła dłoń jemu, potem burmistrzowi Kovano. Jak równi. Jak obcy. Wyszła rozgorączkowana. Ostrzegła ich i powiedziała, co należy zrobić. Ale jak większość przywódców, którzy nigdy jeszcze nie stanęli wobec prawdziwego kryzysu, i oni właściwie nie wierzyli, że dzisiejsza noc będzie się czymś różnić od wszystkich innych. Ludzie wierzą naprawdę tylko w to, co sami widzieli. Jutro Kovano uwierzy w godziny policyjne i zamknięte bary w chwilach społecznych niepokojów. Ale wtedy będzie za późno. Wtedy pozostanie tylko liczenie ofiar. Ile grobów trzeba będzie wykopać obok mogiły Quima? I czyje ciała do nich złożyć? Valentine była tu obca i nie znała prawie nikogo, nie mogła jednak pogodzić się z nieuchronnym wybuchem. Miała tylko jedno wyjście. Musi porozmawiać z Gregiem. Przekonać go o powadze wydarzeń. Gdyby on sam chodził dzisiaj od baru do baru, doradzał cierpliwość, apelował o spokój, wtedy może udałoby się powstrzymać rozruchy. Tylko on mógł tego dokonać. Znali go. Wiedzieli, że jest bratem Quima. To jego słowa doprowadziły ich wczoraj do wściekłości. Słuchaliby go i sytuację można by uspokoić, wyciszyć, rozładować. Musi znaleźć Grega. Gdyby tylko był tu Ender. Ona jest historykiem; on naprawdę prowadził ludzi do bitwy. Właściwie dzieci. Prowadził dzieci. Ale to wszystko jedno... on by wiedział, co robić. Dlaczego nie ma go teraz? Dlaczego spada to na nią? Ona nie radzi sobie z przemocą i walką. Nigdy tego nie potrafiła. Dlatego przecież urodził się Ender, trzecie dziecko poczęte na zlecenie rządu w epoce, kiedy za więcej niż dwoje rodzicom groziły straszliwe sankcje karne. Ponieważ Peter był zbyt okrutny, a ona, Valentine, zbyt łagodna. Ender przemówiłby do rozsądku burmistrzowi i biskupowi. A gdyby nie, wiedziałby, jak samemu przejść po mieście, uspokoić ludzi, zapanować nad sytuacją. Ale chociaż pragnęła, by był teraz przy niej, wiedziała, że i on nie zdołałby odwrócić tego, co miało się zdarzyć. Może nie wystarczyłoby nawet to, co zaproponowała. Oparła swoje przewidywania na wszystkim, co widziała i czytała na wielu różnych światach, w różnych wiekach. Płomień ostatniej nocy dzisiaj z pewnością rozniesie się szerzej. Ale teraz zaczynała się poważnie obawiać, że sytuacja jest jeszcze gorsza, niż z początku przypuszczała. Ludzie na Lusitanii zbyt długo żyli w obcym świecie, nie dając ujścia swoim lękom. Każda inna kolonia rozprzestrzeniała się natychmiast, zajmowała swoją planetę, w przeciągu kilku pokoleń brała całą w posiadanie. Tutaj wciąż wszyscy żyli w maleńkim obozie, jak w zoo; przerażające, podobne do świń istoty obserwowały ich zza krat. Bardzo trudno ocenić, co w ciągu całego tego czasu nagromadziło się w umysłach tych ludzi. I chyba nie da się tego powstrzymać, nawet na jeden dzień. Wiele lat temu śmierć Liba i Pipa była tragedią. Ale wtedy chodziło o naukowców, którzy pracowali z prosiaczkami. To jak przy katastrofie samolotu albo eksplozji statku kosmicznego. Jeśli na pokładzie pozostała tylko załoga, ludzie nie przejmowali się tak bardzo. Załodze płacono za podejmowane ryzyko. Dopiero kiedy ginęli cywile, wypadki budziły strach i złość
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.