ďťż

W luźnej bluzeczce, krótkich spodenkach niczym nie różniła się od tłumnie wędrujących dziewcząt...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Tylko długie opalone nogi o kształtnych stopach rzucały się w oczy. Była bosa, przyjemność jej sprawiało stąpanie po wygładzonych, ciepłych płytach z kamienia. Twarz pełna niezwykłej łagodności, ujęta w skrzydła luźno opadających ciemnych włosów. Spojrzenie miała ufne i dziecinne usta nie podbarwione szminką. - Witaj, samotna pływaczko - powitał uniesioną ręką. - No, jak idzie? Myślałam o panu - stali naprzeciw siebie potrącani przez tłum zmierzający do portu, wpłynięcie niszczyciela i kanonierek stało się niespodziewaną atrakcją kończącego się sezonu. - Jacy oni są hałaśliwi. Męczy mnie to stado bezmyślnie rozradowane. A przecież każda z tych chichotek będzie musiała sobie zadać zasadnicze pytanie: po co żyję? Albo jeszcze gorzej: po co żyłam? - kiedy już za późno na czynną odpowiedź i zostaje tylko pełna lęku nadzieja, że... powinien się ulitować, skoro stworzył i motyle. - Pani zawsze tak poważnie... Ujął jej rękę z wielką czułością, świadomy, że dotyka czegoś kruchego i cennego. Lubi mnie, jestem odmieniec, a jednak rozumiemy się, wierzę jej słowom, choć nie pojmuję, ku czemu zmierza. - Chciałabym panu pomóc - zastanowiła się szukając właściwych słów - coś każe mi tak właśnie do pana mówić... Ja tu z paru zaledwie osobami wymieniam pozdrowienia i komunikaty: proszę o tę rybę, butelkę wody mineralnej. O gazety już przestałam pytać, bo nie dochodzą... Dziękuję! Do widzenia! To wszystko. Może dlatego, że mówimy po francusku, jest mi pan szczególnie bliski. Ale to nie to - pilnie sprostowała - czuję, że coś powinnam dla pana zrobić... - Tylko co? - roześmiał się błyskając zębami. - Niczego nie oczekuję. Powiem na ucho: jestem szczęśliwy... Wiem, że to nietrwały stan, jednak jestem, jestem. - Człowiek nie żyje po to, żeby był szczęśliwy. Tego nam nie obiecywał. Tylko my się łudzimy, ruszamy w pościg i czasami nawet pozwala nam osiągnąć owo upragnione szczęście, żebyśmy się przekonali, jak bardzo niegodne było tylu zabiegów i wyrzeczeń, zupełnie, jakby mówił: tak się napierasz, chcesz, to niechże ci będzie dane, masz... Skręcili w boczną uliczkę, oparci o nagrzany wapienny murek spoglądali w czerwonawe i mroczne wody portu, białe łodzie podpływały, wiosła zanurzały się parami, złoto z nich ciekło w tej godzinie przedzmierzchowej. Górą wypełzły obłoki, podobne do rozdmuchiwanych płomieni, żar bił od ziemi i nieba. - A pani rekord czy ma większe znaczenie niż pęd tych dziewcząt ku miłości? - potoczył ręką ukazując kolorowy tłum, pełen bieli odświętnych marynarskich bluz. - Niechże pan tego nie nazywa miłością - otrząsnęła się. - Czasami myślę ze smutkiem, że można pobrać się, mieć dzieci i nie wiedzieć, co to miłość. Ta prawdziwa. Ta, która jest jakby odblaskiem tamtej, jaką nas darzy. Mój cel jest błahy, wiem o tym... Jednak skoro już pływanie ofiarowałam jako swój nikły dar, chcę to dobrze wykonać. - Rozumiem to. Jako rzeźbiarz też dążę do po swojemu pojmowanej doskonałości... Opalam się na skałach z dziewczyną, co dnia widzimy, jak makowy czepek płynie ku pełnemu morzu i znika na horyzoncie... Nawet pani nie wie, z jaką troską wtedy o pani myślimy i z jaką ulgą witamy powrót. Moja Christine chciała panią poznać. Spotkajmy się w południe, po rannym treningu... - Pan o niej poważnie myśli? - Tak - powiedział gorąco - warta tego. Zapatrzyła się w wygasającą gwałtownie czeluść nieba i nagle szepnęła ze smutkiem: - Jednak jej pan tego nie mówi. On też tak postępuje z nami, chce, żebyśmy sami odgadli, rozpoznali tajemne znaki... Dobrze, przyjdę. To do jutra. I nie podając mu ręki, zawróciła i poszła lekko stąpając bosymi nogami w głąb uliczki. Zegar bił szóstą, słyszał wyraźnie przez szeroko otwarte okna, i kanarek w klatce, żegnając ostatnie blaski na niebie, zaniósł się długim, trelem. Ona jest naturalna, a czuję w niej coś niepokojącego, wcale bym się nie zdziwił, gdyby nagle powiedziała: wstąpię do zakonu, albo: pojadę usługiwać trędowatym... A może z kimś się położy i ta dziewczęca egzaltacja zaraz przejdzie, jak ręką odjął. Jednak wydało mu się, że dziewczyna należy do tych, które usłyszały wezwanie i wabi je ono, przemożnie. Miłość inna? Której nie pojmuję, choć chyba przeczuwam, dopuszczam jej istnienie... Ale jeśli zacznę jej nakazy spełniać? Nie. Dreszczem przejmująca groza stwarza granicę. Przecież to byłby koniec mojej swobody. Czuję przy niej onieśmielenie, pociąga mnie i odpycha zarazem. Zimny płomień, którego mocy ona jeszcze nie pojmuje... Musi spłonąć i właściwie z góry na to przystaje, ofiara całopalna, jak Izaak dobrowolnie podsuwający ręce ojcu, by je spętał, opiera głowę o kamienny ołtarz w oczekiwaniu na cios miecza... Co w nim było w owej chwili? Bunt, który Stwórcę ofiary pozbawia i jednako niweczy w ojcu i synu miłość rodzinną? A może tylko pulsowała w nim wtedy niecierpliwość, ciekawość chłopięca, co się stanie potem... Czy ja już nie mam w czym się zagłębiać? Przecież jako chłopiec w czasie powstania tylekroć stawałem się celem na muszce... Mógł i mnie zabrać sobie, a byłem wtedy naprawdę dużo lepszy niż dziś, choć mam nagrody międzynarodowe, nazwisko i nawet najbardziej niechętni muszą wystękać, że talent
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.