ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Koza szła naprzód,
podskakiwała co
chwila, aby uczepić się gałęzi drzew rosnących tu i ówdzie. Wydawała się zwinną,
swawolną
i szczęśliwą. Idąca za nią dziewczyna poważną była i zamyśloną. Wiek jej trudno
by było
określić. Mogła mieć lat trzynaście albo siedemnaście. Jakkolwiek bowiem wysoką
była,
kształty ciała jej, drobne, suche, z powstrzymanym może rozrostem, wydawały się
dziecinnymi. Ale chód jej i wyraz twarzy posiadały powagę i smutek wczesnej
dojrzałości.
Na pierwszy rzut oka wydawała się brzydką. Nie przyozdabiał ją wcale, wdzięków
jej, jeżeli
miała jakie, nie uwydatniał strój ubogi, złożony ze spłowiałej perkalikowej
sukni, spod której
wąskich fałd ukazywały się stopy na wpół tylko okryte obuwiem grubym i płytkim,
a której
stanik luźny i obwisły krył się u szyi pod kilku sznurami drobnych, w różne
kształty
połamanych korali. Od czerwoności jedynej tej zbytkownej ozdoby jej stroju żywo
odbijała
głęboka śniadość okrywająca chude i zapadłe nieco jej policzki; pod gęstymi
brwiami
wielkie, głęboko osadzone oczy patrzały czarną jak aksamit źrenicą, a nad
wąskim, ciemnym
czołem wiły się splątanymi kędziory włosy hebanowej czarności.
W całej postaci dziecka tego czy tej kobiety było coś dumnego i dzikiego
zarazem. Szła
wyprostowana, poważna, zamyślonym wzrokiem śmiało patrząca kędyś w dal lecz
przy
każdym żywszym usłyszanym szmerze ludzkich głosów przystawała i przycisnąwszy
się do
płotu albo ściany spuszczała oczy, nie trwożnie, posępnie raczej i niechętnie,
tak jakby
wszelkie spotkanie się z ludźmi przykrym jej być musiało. Jedna tylko biała koza
nie
sprawiała jej obecnością swą żadnej przykrości. Owszem, wiodła ona za nią od
chwili do
chwili bacznym wejrzeniem, a gdy zwinne stworzenie oddalało się od niej
zbytecznie,
przywoływała je ku sobie przyciszonymi, krótkimi wykrzyki. Wzajemnie koza
rozumiała ją
znać dobrze i wołaniu jej posłuszna wracała ku niej z pytającym jakby beczeniem.
U końca
ciasnej, biednej uliczki błysnęła świeża, majowa, rosą operlona i słońcem
pozłocona
zieloność. Była to łączka niewielka, tuż za miasteczkiem leżąca, z jednej strony
otoczona
gęstym brzozowym gajem, z drugiej otwierająca się na ogromne rozłogi pól., za
którymi w
głębokiej dali siniał długi pas wielkich borów.
Na widok łączki dziewczyna nie przyśpieszyła jednak kroku, owszem, zwolniła go,
a po
chwili przywoławszy ku sobie kozę swą i ręką ująwszy jeden z małych jej rożków
stanęła.
Stanęła i patrzała na ruchliwą scenę, która odbywała się na łączce i od której
dolatywał uszu
jej gwar zmieszany z dziecięcych śmiechów, krzyków i ze zwierzęcych beczeń.
Zrazu scena
ta wydawała się tylko tłumnym i chaotycznym migotaniem po zielonym tle stworzeń
mlecznej białości i pstrokatych postaci dziecinnych. Po dłuższym dopiero
patrzeniu rozeznać
można było kilkanaście małych dziewcząt spędzających z pastwiska kilkadziesiąt
kóz.
Dziewczęta były swawolne i śpieszyły się do domów. Kozy były uparte i chciały
pozostać
na łące. Pomiędzy jednymi i drugimi zawiązywały się uporne walki, w których
zwierzęta
odnosiły nad dziećmi najczęstsze zwycięstwa. Wymykały się one z rąk
przewodniczek swych
i w zwinnych podskokach biegły ku porastającym gdzieniegdzie łąkę krzaczastym
leszczynom. Dziewczęta goniły je, a dogoniwszy i pochwyciwszy obu rękami długie
pasma
szorstkiej ich sierści nie wiedziały, co czynić dalej. Jedne przyzywały na pomoc
towarzyszki
swe, również jak one zajęte i zakłopotane, inne zabiegały drogę nieposłusznym
pupilom i gdy
już znajdowały się naprzeciw nich, wyciągały przed siebie oba ramiona obrończym
gestem,
inne jeszcze topiły obie ręce w kędziorach swych włosów i wydawały rozgłośne
krzyki
rozpaczy albo upadały na ziemię i tarzając się po miękkiej murawie zanosiły się
swawolnymi
śmiechy. Krzyki te, śmiechy i wołania połączone z przeciągłym beczeniem kóz
pochwytywały powiewy ciepłych wiatrów lecące nad łąką i niosły je pomiędzy
posępne
uliczki miasteczka, na szerokie złote błonia, w dalekie głębie gaju. W
pozłoconym też
powietrzu migotały i przelatywały krzyżując się ze sobą nagie, drobne stopy
depczące zieloną
trawę, małe głowy okryte włosami wszech odcieni, od czarności hebanu do
czerwoności
miedzi i bladej żółtości lnu.
Wysmukła, poważna dziewczyna, przebywająca wraz ze swawolną, lecz posłuszną kozą
swą ciasną uliczkę ku łące wiodącą, stojąc przypatrywała się ruchliwej i gwarnej
scenie
wzrokiem obojętnym. Znać było, że nie nęciła ją tam wesołość ani pociągała
ciekawość. Jak
wprzódy szła, tak teraz stała spokojnie i poważnie. Zdawała się czekać czegoś,
zniknięcia
może z zielonego kawałka gruntu migocących tam głów i brzmiących krzyków
dziecinnych.
Krzyki te zlały się po chwili w jeden chóralny okrzyk. Zwiastował on radość i
tryumf
powszechny. Po długich walkach, gonitwach i wysileniach kozy opanowanymi na
koniec
zostały, ani jedna z nich nie pozostała już przy ponętnych im krzakach
leszczyny, lecz
wszystkie znalazły się w mocy swych przewodniczek, które teraz już w jedną
spójną zebrały
się gromadkę
|
WÄ
tki
|