ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
W ten sposób na pewno ci się nie uda, choć-
byś zesrał się na kwadratowo.
Beaver zabiera mu adidasa, wsuwa na stopę, ściąga sznu-
rowadła, wiąże je na kokardkę. Chłopiec przygląda się te-
mu z ogromnym zainteresowaniem, a kiedy jest już po
wszystkim, wpatruje się przez chwilę w kokardę, po czym
zarzuca Beaverowi ramiona na szyję i głośno całuje go w po-
liczek.
- Jeśli powiecie komuś, że to zrobił... - zaczyna Beaver,
ale mówi to z uśmiechem, najwyraźniej bardzo zadowolony.
- Tak, jasne. To już nigdy nie będziesz z nami gadał -
kończy Jonesy, szczerząc zęby. Przez cały czas trzymał w rę-
ku pudełko na drugie śniadanie; teraz kuca i podsuwa je
chłopcu. - To twoje, mistrzu?
Dzieciak rozpromienia się, jakby spotkał starego przyja-
ciela, chwyta je i przyciska do piersi.
- Uby-Uby-Du, hee eeseś? - śpiewa. - Aaay oś oo
eoobieaa!
- Zgadza się - potwierdza Jonesy. - Mamy coś do zro-
bienia. Przede wszystkim musimy odprowadzić cię do domu.
Ty jesteś Douglas Cavell, zgadza się?
Chłopiec wciąż tuli do siebie pudełko, nagle całuje je
z rozmachem, tak samo jak przed chwilą pocałował Beavera,
i wykrzykuje:
- Ja Duddits!
- Świetnie - mówi Henry. Bierze go za jedną rękę, Jone-
sy za drugą i pomagają mu wstać. Maple Lane jest zaledwie
trzy przecznice stąd. Mogą tam być za dziesięć minut, oczy-
wiście pod warunkiem, że Richie wraz z przyjaciółmi nie
uznał za stosowne zaczaić się na nich gdzieś w pobliżu. -
W takim razie, Duddits, idziemy do domu. Twoja mama na
pewno już się o ciebie niepokoi.
Najpierw jednak wysyła Pete'a za narożnik budynku, że-
by zbadał drogę. Kiedy Pete wraca z informacją, że nie do-
strzegł nieprzyjaciela, przemieszczają się na skraj zbadanego
terenu, po czym powtarzają procedurę. Całkiem bezpiecznie
będą mogli się poczuć dopiero na ulicy, wśród ludzi; tymcza-
148 ŁOWCA SNÓW
sem Henry woli nie ryzykować. Wysyła Pete'a na kolejny re-
konesans i poleca zagwizdać, jeśli droga będzie wolna.
- Oni ooszli - informuje go Duddits.
- Być może, ale jednak lepiej niech Pete się rozejrzy.
Duddits czeka spokojnie, oglądając obrazki na swoim
pudełku. Henry wcale nie uważa, że naraża przyjaciela na
niebezpieczeństwo. Nie przesadzał, mówiąc o jego szybko-
ści; nawet gdyby Richie i jego kumple wyskoczyli z ukrycia,
Pete wystartuje jak rakieta i w okamgnieniu zostawi ich da-
leko w tyle.
- Lubisz te filmy? - pyta Beaver, biorąc od chłopca pu-
dełko. Mówi cicho i łagodnie. Henry przygląda się z umiar-
kowanym zainteresowaniem, ciekaw, czy dzieciak zacznie od
razu domagać się zwrotu pudełka. Nic takiego się nie dzieje.
- To Uby-Du!
Ma złociste kręcone włosy. Henry wciąż nie potrafi okre-
ślić jego wieku.
- Wiem, że to Scooby-Doo i jego przyjaciele, ale czy ci nie
przeszkadza, że oni wszyscy wciąż ganiają w tych samych ciu-
chach? Pete ma rację: w każdym odcinku są ubrani tak samo.
- Aaj!
Beaver oddaje pudełko, niedorozwinięty chłopiec przyci-
ska je do piersi i uśmiecha się do nich. To cudowny uśmiech,
myśli Henry, również się uśmiechając. Kojarzy mu się z uczu-
ciem, jakie ogarnia człowieka zaraz po wyjściu z morza; jest
ci zimno, dygoczesz, szczękasz zębami, masz gęsią skórkę,
ale wystarczy, żebyś owinął się wielkim włochatym ręczni-
kiem, a zaraz robi ci się rozkosznie ciepło.
Jonesy też się uśmiecha.
- Duddits, a który z nich to pies?
Chłopiec patrzy na niego, wciąż uśmiechnięty, ale i trochę
zdezorientowany.
- Pies - włącza się Henry. - Który z nich jest psem?
Teraz zielone oczy wpatrują się w niego, coraz bardziej
zagubione.
- Który z nich to Scooby? - pyta Beaver.
Twarz Dudditsa natychmiast się rozpogadza.
- Uby! - Wskazuje palcem. - Uby-Uby-Du! Oo on ees
pees!
Tym razem wszyscy parskają śmiechem, Duddits też.
W tej samej chwili rozlega się gwizd Pete'a. Ruszają naprzód,
lecz zaledwie po kilku krokach Jonesy nagle woła:
DUDDITS, CZĘŚĆ DRUGA 149
- Czekajcie!
Podbiega do jednego z brudnych okien, wspina się na
palce i zagląda do środka, osłaniając oczy od blasku. Henry
dopiero teraz przypomina sobie, po co tu tak naprawdę przy-
szli: żeby zobaczyć gołą cipkę Tiny Jean. Wydaje mu się, że
to było tysiąc lat temu.
Mijają sekundy, wreszcie Jonesy woła:
- Henry, Beaver! Chodźcie tutaj! Zostawcie go na chwilę.
Beaver biegnie pierwszy, Henry odwraca się do chłopca
i mówi:
- Zaczekaj tutaj, Duddits. Zaczekaj tu ze swoim pudeł-
kiem, dobrze?
Duddits wpatruje się w niego z napięciem, wreszcie kiwa
głową i Henry może dołączyć do przyjaciół przy oknie. Tło-
czą się, ciasno im tam, Beaver narzeka, że ktoś depcze mu po
palcach, ale jakoś sobie radzą. Minutę lub dwie później, zdzi-
wiony zwłoką, zjawia się Pete i wciska głowę między ramio-
na Henry'ego i Jonesy'ego. Czterej chłopcy przyklejają się
do brudnej szyby, piąty nieco z tyłu, z pudełkiem na drugie
śniadanie przyciśniętym do piersi, spogląda w górę na niebo,
na którym słońce usiłuje się przebić zza zasłony białych
chmur. Po drugiej stronie szyby (pozostawią na niej półksię-
życowe odciski czół) jest pusty pokój. Na pokrytej grubą
warstwą kurzu podłodze walają się jakby duże szare kijanki
- dopiero po chwili Henry rozpoznaje w nich zużyte kondo-
my. Na ścianie dokładnie naprzeciwko okna wisi korkowa
tablica, a na niej mapa drogowa północnej Nowej Anglii
oraz polaroidowa fotografia kobiety z uniesioną spódnicą.
Cipki nie widać, tylko skrawek białych majtek, a kobieta jest
przeraźliwie stara. Na pewno ma co najmniej trzydziestkę.
- Niech mnie licho! - wykrzykuje Pete i obrzuca Jone-
sy'ego zdegustowanym spojrzeniem. - I po TO tu przyszli-
śmy?!
Jonesy ma niepewną minę, szybko jednak odzyskuje re-
zon, uśmiecha się i wskazuje kciukiem za siebie.
- Wcale nie. Przyszliśmy po NIEGO.
Henry otrząsnął się raptownie ze wspomnień, uświado-
miwszy sobie w nagły i niespodziewany sposób, że już od
dłuższego czasu jest najzwyczajniej w świecie przerażony.
150 ŁOWCA SNÓW
Coś całkiem nowego unosiło się tuż pod powierzchnią jego
świadomości, utrzymywane tam żywą wizją pierwszego spo-
tkania z Dudditsem. Teraz wystrzeliło gwałtownie na po-
wierzchnię, tak że nie mógł go już dłużej ignorować.
Zahamował nagle na środku drogi, młócąc powietrze rę-
koma, żeby znów nie upaść, i zamarł w bezruchu, dysząc
ciężko i gapiąc się przed siebie szeroko otwartymi oczami.
Co teraz? Od chaty dzieliły go najwyżej cztery kilometry, ty-
le co nic, więc o co chodzi, na litość boską?
To jest obłok. To znaczy, coś w rodzaju obłoku. Nie wiem
dokładnie, ale to czuję. Nigdy w życiu nie czułem niczego
równie wyraźnie. Przynajmniej w dorosłym życiu. Muszę zejść
z drogi, muszę. To jest obłok. To znaczy, coś w rodzaju obło-
ku. Nie wiem dokładnie, ale to czuję. Nigdy w życiu nie
czułem niczego równie wyraźnie. Przynajmniej w dorosłym ży-
ciu. Muszę zejść z drogi, muszę przed tym uciec. Uciec przed
filmem. W obłoku jest film. Taki, jakie lubi Jonesy. Strasz-
ny
|
WÄ
tki
|