ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Wszystko dookoła ciebie jest tak ludzkie i żywe.
Rozumiem nawet te błyski drażliwości i wybuchy złości, które kończą się straszliwym płaczem wstrząsającym twym delikatnym ciałem.
I wiem, że mimo swych wad, masz serdeczną i impulsywną naturę, która każe ci biec z nagłym rumieńcem zawstydzenia ku komuś, kogo niechcący zraniłaś.
Leżę bezsennie i myślę o tobie, o spojrzeniu twych oczu, o wzruszającym zarysie twych obojczyków nad małymi, okrągłymi piersiami...
urwał i zarumieniwszy się wykreślił ostatnie zdanie.
Potem sumiennie rozpoczął na nowo.
Po drugie, jestem egoistycznie zainteresowany moją przyszłością.
Kształcą mnie obecnie ponad stan.
W tym wypadku ojciec Tarrant zgodziłby się ze mną na pewno.
Mam tylko jeszcze jeden semestr w Holywell przed sobą.
Czy mam powrócić do szynkwasu gospody "Union"?
Nie mogę dalej siedzieć na karku Nedowi, powiedzmy sprawiedliwiej: ciotce Poli; ostatnio stwierdziłem zupełnie przypadkowo, że opłaty za mnie pochodzą ze skromnych dochodów tej cudownej kobiety.
Moje ambicje są tak poplątane.
Moja miłość do Poli, moja bezbrzeżna wdzięczność każe mi spłacić zaciągnięty u niej dług.
A jej najgorętszym życzeniem jest ujrzeć mnie księdzem.
A przecież w takim miejscu jak to, gdzie trzy czwarte studentów i niemal wszyscy moi przyjaciele predestynowani są na kapłanów, trudno jest nie poddać się pędowi.
Chce się po prostu dotrzymać kroku.
W przeciwieństwie do Tarranta, ojciec MacNabb sądzi, że ze mnie byłby dobry ksiądz; czuję to w jego bystrym spojrzeniu, w jego przyjaźnie prowokującym stosunku, w jego cudownej sztuce wyczekiwania.
A jako rektor kolegium powinien się nieco znać na powołaniu.
Oczywiście jestem popędliwy i pobudliwy.
Moje wychowanie religijne w mieszanym wyznaniowo środowisku pozostawiło we mnie jakąś schizmatyczną skazę.
Nie mogę udawać jednego z tych uświęconych młokosów (nasze kolegium roi się od nich), którzy przez całe dzieciństwo klepią modlitwy, budują w lesie ołtarzyki i słodko strofują małe dziewczynki, które szturchają ich na wiejskich odpustach: "Odejdź, Tereso, odejdź, Annabello, nie jestem dla was".
A jednak kto może opisać te momenty, które zstępują nagle na duszę, gdy wraca się do Doune, gdy czuwa się w ciemności cichego pokoju lub gdy się pozostało po nabożeństwie zupełnie samotnie w pustym kościele po wyjściu szurającego nogami, hałasującego, rozszeptanego tłumu?
Kto może opisać te momenty osobliwego poznania, momenty niezwykle głębokiego przeżycia.
Nie pragnę sentymentalnej ekstazy, która mnie tak razi, lecz pragnę otuchy, nadziei.
Dlaczego zbiera mi się na wymioty, ilekroć widzę uniesienie na twarzy dyrektora nowicjuszy?
Jestem zrozpaczony, że piszę takie rzeczy, choć są one przeznaczone tylko dla mnie.
Najgłębsze osobiste uczucia przeistaczają się w trzeźwe słowa na papierze.
A jednak muszę zapisać tę niewymijalną świadomość przynależności do Boga, jawiącą się we mnie poprzez ciemności, to głębokie przekonanie, że w harmonijnych, ustalonych i nieubłaganych ruchach wszechświata człowiek nie wyłania się z niczego i nie powraca w nicość.
I tu - czy to nie dziwne?
- czuję wpływ Daniela Glenniego, drogiego, zwariowanego "świętego Dana", czuję na sobie jego ciepłe, nieziemskie spojrzenie...
Niech to licho porwie!
I Tarranta też!
Rzeczywiście dosłownie wylewam swe serce na papier.
Jeśli jestem takim "świętym", dlaczego nie zdecyduję się i nie uczynię czegoś dla Boga, nie zaatakuję tej wielkiej masy obojętności i szyderczego materializmu w dzisiejszym świecie...
krótko mówiąc, dlaczego nie zostanę księdzem?
Muszę być uczciwy!
Myślę, że to z powodu Nory.
Piękno i delikatność mego uczucia dla niej przepełnia mi serce.
Wizja jej twarzy jasnej i słodkiej stoi przede mną nawet wtedy, gdy modlę się do Matki Boskiej w kościele.
Droga, kochana Noro!
Ty jesteś przyczyną, dla której nie biorę biletu na niebieski ekspres do San Morales!
Przestał pisać i skierował spojrzenie w przestrzeń.
Lekko zmarszczył czoło, lecz usta uśmiechnęły się.
Z wysiłkiem opanował się i pisał dalej.
Muszę powrócić do dzisiejszego poranka i do Rudego Maca Miałem przedpołudnie wolne, bo dziś dzień świąteczny.
W drodze do głównego budynku, gdzie szedłem nadać list, wpadłem na przełożonego.
Wracał znad Stincharu z wędką w ręce, ale bez ryb.
Zatrzymał się podpierając na kiju swą krótką, otyłą postać, z czerwoną, ściągniętą, raczej przygaszoną twarzą pod płomieniem rudych włosów.
Ja naprawdę lubię Rudego Maca.
Sądzę, że on ma jakiś sentyment do mnie i może najprostszym wytłumaczeniem będzie, że jesteśmy tak uparcie szkoccy i że jesteśmy obydwaj rybakami...
jedynymi w całej szkole.
Kiedy lady Frazer fundowała kolegium ze swych posiadłości nad Stincharem, Rudy zagarnął rzekę jakby na swoją wyłączną własność
|
WÄ
tki
|