ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Młodzieniec skierował się znów zgodnie z jego biegiem. Wkrótce dolina
poczęła się zwężać; jej zbocza wznosiły się coraz wyżej. Po obydwu stronach
strumienia zamajaczyły urwiste skały. Był to wlot parowu. Szerokość jego nie
przekraczała długości dziesięciu ogashy.
Mohawk zatrzymał swą klacz i odwrócił się do tyłu.
Czy wódz może poprosić teraz Nishkáujingwę?Na kamienistym gruncie zastukały
kopyta. W chwilę potem Zła Twarz stanął obok
Samotnej Gwiazdy. Mohawk, wskazując ręką gardziel parowu, spytał ponownie:
Czy Nishkáujingwa ten właśnie parów miał na myśli?
Wojownik w milczeniu rozglądał się po okolicy. Skierował swego wierzchowca poza
głazy stanowiące naturalne wejście w głąb parowu. Gdy wrócił w parę chwil
później, oznajmił krótko:
Ten sam parów. Dalej może poprowadzić Nishkáujingwa.
Niech poprowadzą razem z Kenárbo odparł wódz.
Wąż jeźdźców zanurzył się w ciemną czeluść. Z głębi powiało chłodem. Jechali w
milczeniu. Zła Twarz wysunął się nieco do przodu. Od czasu do czasu rzucał
przenikliwe spojrzenia na poszarpane wysokie krawędzie. Wznosiły się coraz
wyżej, tworząc głęboki tunel. Było coraz chłodniej. Parów ciągnął się na
znacznej długości. Miejscami zwężał, to znów nieco rozszerzał. Od czasu do
czasu, niby sploty węża, skręcał w jedną lub drugą stronę. W końcu wyprostował
się. Przed oczyma jeźdźców zamajaczyła wysoka, prawie gładka ściana.
Nishkáujingwa zatrzymał się i wskazał ręką.
Tu potok chowa się pod skałę, a tam jest ścieżka do góry. Wódz wysunął się do
przodu i skierował na ścieżkę. Była dość szeroka. Mogli zmieścić się na niej
obok siebie trzej jeźdźcy. Pięła się krętą, łagodną linią w górę.
Samotna Gwiazda dotknął szyi swego wierzchowca. Ogashy postąpił kilka kroków,
gdy w górze rozległ się szmer, a w kilka chwil potem niczym deszcz posypał się
grad drobnych kamieni.
Jeździec stanął w miejscu i pilnie patrzył na wysoką krawędź. Nie wiadomo było
co myślał. Skinieniem ręki przywołał dwu wojowników i wskazał im ścieżkę.
Zeskoczyli ze swych mustangów i poczęli wspinać się bezszelestnie w górę. Na
dnie parowu zaległa denerwująca cisza.
Nagle u góry huknęło kilka strzałów, a poprzez gładkie skały przetoczył się
potężny wojenny okrzyk Dakotów. Na dno parowu runęły dwa martwe ciała.
Wódz Pawnee rzucił swego wierzchowca do tyłu, krzyknął przenikliwie i pomknął z
powrotem w stronę skąd przyjechali. Pozostali jeźdźcy nie wydawszy jednego głosu
poszli za jego przykładem. Zdawali sobie sprawę równie dobrze jak on, że jedyną
szansę ratunku daje szybka ucieczka. Jeżeli Dakota nie zamknęli parowu z drugiej
strony, istniała jeszcze możliwość i szansa uratowania się.
Mrok nocy ustępował szybko. Ciemną czeluść otoczoną skałami zalało nagle jasne
światło dnia. Wylot parowu znajdował się nie dalej jak o trzy strzelania z łuku,
gdy Samotna Gwiazda wstrzymał bieg ogashy. Zwolnili i zatrzymali się pozostali
jeźdźcy. W odległości kilkuset kroków, w miejscu poza którym otwierała się
zielona łąka, miast wygodnego przejścia leżała teraz sterta głazów i kilka
zwalonych w poprzek przejścia drzew. Wylot parowu został zamknięty również.
Wprawdzie za zatarasowanym przejściem nie widać było żadnego ruchu, ale biali
oraz Pawnee nie mieli większych złudzeń. Wąwóz nie zamknął się sam. Ci, którzy
go zamknęli znajdowali się teraz tam, poza przeszkodą.
Samotna Gwiazda uniósł rękę i ponownie zawrócił cały oddział. Po przejechaniu
kilkuset kroków zeskoczył ze swego wierzchowca. Wojownicy oraz biali uczynili to
samo. Pośpiesznie wprowadzono ogashy pod załom dużego skalnego nawisu, by
zabezpieczyć je na wypadek, gdyby Dakota chcieli rozpocząć ogień z góry. Nawis
tworzył w pionowej ścianie dość głębokie wyżłobienie otoczone z dwu stron
wystającymi skalnymi załomami i dawał osłonę nie tylko zwierzętom, ale i
ludziom. Zza skalnych rumowisk pozwalał obserwować parów w obydwu kierunkach na
znacznej długości. Rumowiska te, bez polecenia, obsadzili natychmiast wojownicy
Samotnej Gwiazdy.
On sam przysiadł na niewielkim głazie i nie odzywał się. Twarz miał ponurą,
zaciętą; wzrok ciskał błyskawice, sercem miotało uczucie wstydu i upokorzenia.
Czuł gorycz porażki i dławiącą go wściekłość.
Nie docenił przeciwnika, jego chytrości i znajomości własnego terenu. W pułapkę,
którą chciał zastawić na swych wrogów, wszedł sam. Ale jak to się mogło stać? W
jaki sposób wrogowie przeniknęli jego zamiary? Byli chytrzy i przezorni.
Śledzili go od dawna. Śledzili od strony prerii, ale także od strony lasu. Nie
uszedł ich uwagi odjazd całego oddziału. Znali dobrze swoje ziemie, szli za nim
i łatwo domyślili się, gdzie podąża. Wtedy wyprzedzili oddział i wpuścili go do
parowu. Nie chciał zostawiać im śladów u góry. Chciał, by znaleźli jego trop i
poszli za nim. Domyślili się i odcięli mu drogę. Wiedział, że nie uniknie walki,
ale teraz walka miała znacznie mniej szans powodzenia, chyba że Dakota
rozdzielili swe siły równo na dwie części. O forsowaniu wąskiej ścieżki z tamtej
strony nie miał co marzyć. Mógł próbować wywalczyć sobie drogę tylko od strony
doliny. Jeśli Dakota podzielili się, znaczyło to, że z tej strony parów zamyka
nie więcej niż kilkudziesięciu, może najwyżej stu wojowników. Nawet jeśli
niektórzy z nich posiadali strzelby, tak jak ci tam u góry, nie mogli posiadać
ich zbyt dużo. Jego wojownicy oraz biali posiadali ich na pewno więcej. To
równoważyło siły, a może nawet dawało pewną przewagę
|
WÄ
tki
|