ďťż

Proszki te, które wziął za aspirynę, zawierały w rzeczywistości proszek tetrawalentny, zapisany przez doktora w ubiegłym roku...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Skutki tego leku oraz intensywnego zmęczenia ujawniły się niespodziewanie. Dutilleul jakby zastygł wewnątrz muru. Tkwi tam do dziś, wcielony w kamień. Nocni przechodnie wędrujący ulicą Norvins w porze, kiedy hałas Paryża przycicha, słyszą głuchy głos, który zdaje się wydobywać zza grobu i który biorą za skargę wiatru wyjącego na skrzyżowaniach. To Garu-Garu Dutilleul opłakuje koniec swej sławnej kariery i zbyt krótkiej miłości. Niekiedy w zimowe noce malarz Gen Paul bierze gitarę i samotnie rusza na ulicę Norvins, by pocieszyć piosenką nieszczęsnego więźnia, a dźwięki ulatujące spod jego zgrabiałych palców przenikają do wnętrza kamienia jak krople księżycowego blasku. Sabinki Na Montmartre, przy ulicy Abreuvoir, mieszkała młoda kobieta imieniem Sabina obdarzona darem wszechobecności. Mogła mnożyć się do woli i w tym samym czasie znajdować się duchem i ciałem w tylu miejscach, w ilu tylko zapragnęła. Ponieważ była mężatką, a tak rzadki dar niewątpliwie zaniepokoiłby męża, niczego mu nie wyjawiła i korzystała ze swej cudownej właściwości tylko wtedy, gdy była w domu sama. Na przykład przy porannej toalecie podwajała się i potrajała, by móc wygodnie przyjrzeć się własnej twarzy, ciału i gestom. Napatrzywszy się do syta, czym prędzej skupiała się, czyli zlewała w jedną osobę. Niekiedy w zimowe lub deszczowe popołudnia, kiedy nie chciało się jej wychodzić z domu, Sabina mnożyła się przez dziesięć albo i dwadzieścia, co umożliwiało głośną i ożywioną konwersację, która nie była zresztą niczym więcej jak rozmową z samą sobą. Jej mąż, Antoine Lemurier, zastępca prezesa do spraw spornych w S.B.N.C.A., daleki był od tego, by domyślać się prawdy, i wierzył niezłomnie, że posiada, jak wszyscy, żonę niepodzielną. Raz tylko, wróciwszy niespodziewanie do mieszkania, ujrzał przed sobą trzy absolutnie identyczne małżonki, które patrzyły nań sześcioma podobnie niebieskimi i przejrzystymi oczami. Na ten widok osłupiał i rozdziawił usta. Sabina natychmiast się skupiła, pomyślał więc, że padł ofiarą choroby, którą to opinię potwierdził lekarz domowy stwierdzając niewydolność hipofizyczną i przepisując mu szereg drogich leków. Pewnego kwietniowego wieczoru, po kolacji, Antoine Lemurier sprawdzał swoje wykazy przy stole w stołowym, a Sabina przeglądała czasopismo filmowe. Kiedy Lemurier podniósł oczy na żonę, zaskoczyła go jej poza i wyraz twarzy. Siedziała w fotelu z głową zwieszoną na ramię, a pismo spadło na podłogę. Rozszerzone oczy błyszczały łagodnym blaskiem, usta uśmiechały się, twarz promieniała niewysłowioną radością. Wzruszony i oczarowany zbliżył się na czubkach palców, nachylił się nad nią z czcią i pojąć nie mógł, dlaczego odsunęła go niecierpliwym gestem. Oto co się stało. Osiem dni wcześniej, na rogu alei Junot, Sabina spotkała dwudziestopięcioletniego młodzieńca o czarnych oczach. Zastąpił jej stanowczo drogę i powiedział: „Pani!”, a Sabina, z podniesioną brodą i piorunującym spojrzeniem, odpowiedziała: „Ależ, panie!” W tydzień później, u schyłku tego kwietniowego dnia, znajdowała się równocześnie w domu i u czarnookiego chłopaka, który naprawdę nazywał się Teoremat i uważał się za artystę malarza. W chwili kiedy Sabina beształa męża i odsyłała go do jego wykazów, Teoremat w swoim atelier przy ulicy Chevalier-de-la-Barre trzymał ją za ręce i szeptał czule: „Moje serce, moje skrzydła, duszo moja!” i inne śliczności, które same cisną się na usta kochanka w pierwszym okresie miłosnej przygody. Sabina obiecała sobie, że skupi się najpóźniej o dziesiątej i nie zgodzi na żadne poważniejsze ustępstwa, ale o północy wciąż jeszcze była u Teoremata, a jej skrupuły nie mogły być już niczym więcej jak wyrzutami sumienia. Skupiła się dopiero o drugiej nad ranem, a w następne dni jeszcze później. Co wieczór Antoine Lemurier podziwiał na twarzy żony odblask radości tak wielkiej, iż wydawała się wręcz nieziemska. Pewnego dnia w chwili wzruszenia zwierzył się koledze z biura: „Gdybyś mógł ją zobaczyć, kiedy siedzimy wieczorem w stołowym, zdawałoby się, że rozmawia z aniołami”. Sabina rozmawiała z aniołami przez cztery miesiące. Tego roku spędziła najpiękniejsze w życiu wakacje. Była równocześnie z Lemurierem nad jeziorem w Owernii i z Teorematem na małej bretońskiej plaży. „Nigdy jeszcze nie byłaś tak piękna - mówił mąż. - Twoje oczy są wzruszające jak jezioro o 7.30 rano”. Sabina odpowiadała czarującym uśmiechem, dedykowanym, jak by się zdawać mogło, niewidzialnemu duszkowi gór. A w tym samym czasie na piaszczystej bretońskiej plaży opalała się w słońcu w towarzystwie Teoremata, oboje byli prawie nadzy. Czarnooki chłopak nic nie mówił, jakby przepełniało go głębokie uczucie, którego proste słowa nie są w stanie wyrazić, a w rzeczywistości dlatego, że zmęczył się ciągłym powtarzaniem tego samego. Sabina zachwycała się jego milczeniem i wszystkim, co zdawało się kryć w sobie niewypowiedzianą namiętność, a Teoremat, odrętwiały w zwierzęcym samozadowoleniu, spokojnie czekał na porę obiadu i cieszył się na myśl, że wakacje nie kosztują go ani grosza. Sabina sprzedała bowiem trochę panieńskiej biżuterii i ubłagała swego towarzysza, by zgodził się, żeby to ona pokryła koszty ich pobytu w Bretanii. Nieco zdziwiony, że tak nieśmiało prosi go o zaakceptowanie czegoś, co jest zrozumiałe samo przez się, Teoremat zgodził się z najżywszą wdzięcznością. Uważał, że artysta nie powinien ulegać głupim przesądom, on zaś mniej niż ktokolwiek. „Nie przyznaję sobie prawa do skrupułów - mawiał - jeśli mają mi przeszkodzić w realizacji dzieła na miarę El Greca czy Velasqueza”. Utrzymywał się ze skromnej pensji, jaką wyznaczył mu wuj z Limoges, i nie zamierzał zarabiać na życie malarstwem. Wzniosła i bezkompromisowa koncepcja sztuki zabraniała mu malować, gdy nie czuł natchnienia. „Jeśli mam na nie czekać nawet dziesięć lat - mówił - to zaczekam”. I to mniej więcej robił
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.