ďťż

Popieram linię partii...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Niech każdy zachowa swoje poglądy dla siebie. Jałowe spory nie są nam potrzebne. - Tym bardziej że nie mam ochoty na dyskusję ze stalinowskimi cmokierami - wyniośle odparł Wołodia. - Ale nie myślcie sobie, że skoro zapędziliście mnie aż tutaj, to zamkniecie mi usta. Sasza uśmiechnął się. - Wołodia, ja tu pana nie zapędzałem, mnie samego zapędzili. - Nie poznał swój swego. Ręce wykręcałby pan nie gorzej od tamtych z Kańska. - Wyobrażam sobie, co robiliby z nami wasi, gdyby dorwali się do władzy - powiedział Sasza. - Pan i przy naszej władzy podnosiłby ręce do góry - pogardliwie zauważył Kwaczadze. - Nie trzeba się kłócić, chłopcy - wtrącił Borys. - Wieczny problem politycznych - kłótnie... a kryminaliści trzymają ze sobą sztamę, administracja ich nie rusza. - Kryminalni to hołota! - powiedział Wołodia. - Bydło, oprawcy, sprzedadzą każdego za miskę żarcia. To główna podpora administracji, jej pomocnicy. Zamordował żonę - osiem lat, a i to skrócą o połowę za dobre sprawowanie. A wyniósł z fabryki parę podeszew - dziesięć lat! Wchodzili w coraz bardziej głuche ostępy. Otaczały ich wciąż takie same porośnięte gęstą dziewiczą tajgą wzgórza, płaskowyże, wąwozy i sopki, ptasi rejwach w koronach drzew, mrok i wilgoć na ścieżce. Raz w brzeźniaku mignął rosły długonogi łoś i zniknął, z trzaskiem łamiąc gałęzie. Rano przygrzewało słońce. Wprawdzie jego promienie nie docierały do ścieżki, ale szło się jakoś lżej i weselej. W południe zatrzymali się koło zimowiska, maleńkiej leśnej chatki o ciemnych i okopconych ścianach, pozbawionej sufitu, okien i pieca, z udeptanym i przepalonym klepiskiem zamiast podłogi - w zimie rozpala się tu ognisko, dym ulatuje przez otwór w dachu. W kącie leżała wiązka suchych gałęzi - każdy odchodzący zostawia zapas drewna człowiekowi, który przyjdzie tu po nim, człowiek ten może przecież przyjść w mróz, śnieg, zamieć, wtedy nie znajdzie suchego chrustu, nie rozpali ognia, i zamarznie na udeptanym klepisku. Dobry człowiek nie tylko zostawi chrust, ale i schowa w suchym miejscu pudełko zapałek. Rozpalili ognisko, przynieśli wody ze źródła, ugotowali kaszy, zaparzyli herbatę. Kaszę zdobył wczoraj Borys w wiejskim sklepie. Znajomy sprzedawca otworzył sklep w nocy, oprócz kaszy dał jeszcze paczkę tytoniu i skombinował butelkę samogonu, który zresztą od razu wypili. Świadomość, że znają go nawet tu, w tajdze, w takiej zapadłej dziurze, że bez niego chłopaki zginęliby marnie, od razu wprawiła Borysa w normalny stan aktywnego działania, umocniła go w przekonaniu, że i w Boguczanach nie będzie takim nic nie znaczącym człowiekiem. Rozliczał się za noclegi, za kolacje, płacił za wszystkich, chłopaki nie mają pieniędzy, ma je tylko Sasza, ale nie wiadomo, czy znajdzie jakąś pracę. On, Borys, ma w Boguczanach zapewnioną posadę. Sprawiał zresztą wrażenie kierownika: frencz z wykładanym kołnierzem, spodnie, wpuszczone w solidne buty, płaszcz przeciwdeszczowy, kaszkiet w kolorze ochronnym. I łagodny, władczy głos naczelnika, z tych wykształconych, z którymi trudno się spierać, i tak cię przegadają, lepiej od razu wykonać polecenie. Również i teraz dyrygował wszystkim, jednego posłał po wodę, drugiego po chrust, w lesie można już znaleźć suche gałęzie, postanowili więc nie naruszać zapasów, znajdujących się w chatce. Tylko Karcewa zostawił w spokoju. Karcew usiadł na pniaku, zamknął oczy, podstawił pod promień słońca swoją bladą, naznaczoną cierpieniem twarz. Ten sam sprzedawca załatwił, że poza kolejnością konwojował partię dobry, usłużny i zręczny chłopak - na postoju nastrugał brzozowych łyżek. Przeważnie szedł pieszo, lekki, jasnowłosy. Sasza przez cały czas maszerował obok niego. Chłopak pozwolił mu strzelić do jarząbka, Sasza strzelił, ale nie trafił. - Jak tak w niedźwiedzia nie wcelujesz, to kiepsko będzie - roześmiał się konwojent. - A ty chodziłeś na niedźwiedzia? - Chodziłem, będzie ze trzy razy. Niedźwiedzia bierzem w barłogu. Jak psy zwęszą zwierza, to rąbiemy żerdzie, zatykamy barłóg, jak niedźwiedź zaczyna się wyrywać, to my strzelamy. Są tacy, co to chodzą na niego z rohatyną albo i z nożem, znaczy się po naszemu z kindżałem. Niedźwiedź - zwierz chytry, na człowieka wyskakuje, a do konia czy innej żywiny, to cichaczem podchodzi. Uśmiechnął się, gdy Sasza powiedział, że są zwierzęta silniejsze od niedźwiedzia - lew, tygrys, słoń... nie wierzył. Z tym samym uśmiechem opowiedział, jak to rok temu na polanie, obok której właśnie przechodzili, zabito trzech zesłanych kryminalistów. - Pędzili ich ot tak jak i was, a oni we wsi usiedli w karty grać. Nasze chłopaki zobaczyli u nich pieniądze. No i tu się zaczaili, strzelać zaczęli. Tamci wyszli akuratnie na strzał, popadali, śniegiem ich zaniesło, mróz był ostry. Nasze myślały, że zwierz ich dogryzie, sporo go tu. A jechał jak raz z rejonu pełnomocnik do skupu, psy trupów wywąchały. Zaczęli dochodzić co i jak, wysłali naszych chłopaków do Nowosybirska. A tam ich szpana w więzieniu pozabijała. - A dużo pieniędzy zabrali tym zabitym? - No, dziesiątek rubli wzięli. Później, przy ognisku, jeszcze raz rozmawiali o tej sprawie. Borysowi opowiadali o niej zesłańcy w Kańsku, Kwaczadze słyszał tę historię w łagrze. Obaj zabójcy zostali zamordowani tej samej nocy, kiedy przywieziono ich do więzienia: wieść o ich czynie dotarła za mury wcześniej niż oni sami. Cela była liczna i solidarna, władze nie doszły, kto to zrobił. - I dobrze, że ich wykończyli - zauważył Wołodia - bo w przeciwnym razie dostaliby najwyżej po pięć lat, a wyszliby po roku, myślałby kto - zesłańców zabili! A tak miejscowi będą wiedzieć, że więzienie ma telegraf lepszy od państwowego. Państwo nas nie broni, więc będziemy bronić się sami. Nie ma innego wyjścia. - Wołodia - powiedział Sasza - sam pan przecież mówił, że kryminaliści to nie ludzie. Jakże więc można pozwalać, żeby sami wymierzali sądy? - Katorga rządzi się swoimi prawami, pochodzi pan w tej skórze, to sam pan zrozumie - zbył go Wołodia. - Inteligenckie skrupuły! - Po co napadać na inteligencję? Ona też jest coś niecoś warta - powiedział Sasza. Wołodia podniósł palec. - Poszczególne jednostki. - Przecież pan też jest inteligentem. - A dlaczego pan uważa, że to dla mnie powód do dumy? - Pierwszym inteligentem - oznajmił Sasza - był człowiek, który wynalazł ogień. Współcześni oczywiście zabili go
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.