ďťż

Polanka nie różniła się od tysiąca innych polanek rozrzuconych tu i tam po lasach...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Miejsce dobre na wypoczynek i popołudniową drzemkę. - Ani mi się waż - jej syk był odpowiedzią na moje ziewnięcie. - Hmm... Wyjąłem z kieszeni czarny proszek powstały z jelit borostwora chorego na bulimię i rzuciłem czar rozpoznawania śladów magicznych zwierząt. Po chwili na ścieżce za polanką wyłoniły się świecące na czerwono ślady magicznego jeża. Uśmiechnąłem się mniemając, iż będzie to bułka z masłem. No cóż, każdy ma prawo się pomylić... Poszliśmy za śladami zachowując ciszę. Myślę, że nie była ona konieczna, ale przecież przygoda straciłaby na smaku, gdybyśmy, przedzierając się przez las w poszukiwaniu magicznego jeża, gadali o puszczalskiej córce młynarza. W lesie panowała radosna krzątanina małych zwierzątek, gnających co sił w łapkach w poszukiwaniu jedzenia. Lub schronienia, pomyślałem, gdy w pobliżu rozległ się wysoki pisk, przypominający dźwięk, który wydaje szkło, kiedy przejechać po nim paznokciami. - Pewnie musznica upolowała kolację - mimo, że te słowa miały uspokoić Kris, to jej mina nie była najlepszą nagrodą za moje starania. Ślady prowadziły głębiej w las, więc zaproponowałem małej, że wrócimy do domu na kolację i wznowimy poszukiwania rano. Nie spodziewałem się usłyszeć zgody na moją propozycję, więc gdy odmówiła tylko skinąłem głową i poszliśmy dalej. Pamiętajcie, by nigdy w takich sprawach nie słuchać małych dziewczynek, które zgubiły coś dla nich cennego. Zaczęło się ściemniać, więc już chciałem stanowczo sprzeciwić się dalszemu marszowi w głąb lasu. Jednak nie dane mi było to szczęście. Świetlisty trop, którym podążaliśmy urywał się w czarnym, płytkim leju. W powietrzu aż iskrzyło od wyładowań magicznych. Poczułem ciągnięcie za rękaw. - Co dalej? - to proste pytanie potwierdziło moje najgorsze obawy. - No cóż, schodzimy... I zeszliśmy. Na dnie płytkiego leja znajdowała się mała, srebrna obroża. Kris podniosła ją ze łzami w oczach. Żadne słowa nie były potrzebne, bym dowiedział się do kogo należała. Muszę przyznać, że zrobiło mi się jej żal. To był jeden, jedyny moment, który może być usprawiedliwieniem dla tego, co zrobiłem. - Kris, trzymaj się mnie. Udamy się za nim. W sumie czar był prosty, ale wymagał dużej koncentracji. Po chwili opuściliśmy las. Jestem pewny, że lej został przynajmniej dwukrotnie pogłębiony. Choć lot trwał zaledwie ułamki sekund, to przemieściliśmy się na całkiem sporą odległość. Plaża, na którą przybyliśmy, przykryta była całunem ciemności, a mały rogal księżyca właśnie tu zachodził. Różnica czasu była więc dość znaczna - przynajmniej pięć godzin. W skąpym świetle gwiazd widać było tylko różnicę pomiędzy czarnym piaskiem, a jeszcze czarniejszą wodą. Rzuciłem czar, który pokazywał ślady jeża. Zabłysły one bladożółtym światłem, prowadząc w głąb lądu. Kris bezwiednie uwiesiła się na moim rękawie, a ja przygarnąłem ją uspokajającym gestem. Trzeba przyznać, że nie do końca tego się spodziewałem. Wspięliśmy się na wydmę i stanęliśmy zupełnie zaskoczeni. Tutaj gwiazdy już nie świeciły. Zasłaniała je gigantyczna budowla przypominająca zamek wykreowany przez chorego na umyśle baśniopisarza. Setki wieżyc i wieżyczek widocznych jako dziury w czerni oraz wielkie, przerażające mury zniechęcały do patrzenia nań. Jednak po dokładnym przyjrzeniu się stwierdziłem, że to nie kształt zamku wydaje się taki odstręczający tylko to, iż odcinał się plamą czerni absolutnej od absolutnie czarnego nieba. - Idziemy? - sam nie wiem, które z nas zadało to pytanie, jednak odpowiedź na nie jarzyła się na żółto prowadząc do zamczyska. Ruszyliśmy wolno w jego kierunku rozglądając się czujnie na boki. To, co wydawało nam się tylko jałową pustką ciągnącą się do samych wierzei, okazało się łąkami i polami, z rozsianymi gdzie niegdzie małymi, przysadzistymi domkami. Co dziwne domki te były wyraźnie stylizowane na grzyby, łącznie z ich rozłożystymi kapeluszami. Jakby tego było mało, okazało się, że brama wiodąca ni dziedziniec jest otwarta i przypomina paszczę jakiegoś legendarnego stwora. Może lewa, albo mastikory? Nie potrafiłem odpowiedzieć. Miłym zaskoczeniem okazały się pochodnie na dziedzińcu. W ich świetle widać było, że mury, które omyłkowo wzięliśmy za smoliście czarne, są śnieżno białe. Złudzenie czerni wywoływał pewnie fakt, że zamek skutecznie odcinał źródło światła i rzucał niezwykle wielki cień. Uśmiechnąłem się na myśl, jak też to zamczysko musi lśnić w pełnym słońcu dnia. Ślady urwały się nagle zamazane przez czerwonawą poświatę dziedzińca. Wiecie, czary wcale nie są tak doskonałe jak myślą niedouczeni bajarze. - Chyba będziemy musieli wejść do środka i zapytać o tego twojego jeża. - No to chodźmy, bo już skostniałam. Rzeczywiście wyraźnie drżała. A ja byłem zbyt pochłonięty analizą niezwykłego zamku, by zwrócić na to uwagę. Podeszliśmy do bocznej furtki, zapewne wejścia kuchennego, a ja zapukałem łagodnie. - Czego tam! - ten głos przywodził na myśl wielki gar grochówy, stary poplamiony fartuch i wielką, grubą babę. - Czego chcecie, się pytam. I czego tak się gapisz? Kto jednak po takim głosie spodziewał by się trzydziestoletniej, szczupłej kobiety o inteligentnym spojrzeniu? Dodając do tego jeszcze jej bialutki fartuch, można mi wybaczyć, że stałem i gapiłem się jak wół na malowane wrota
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.