ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Nie chciałem wznosić tego nie dość rycerskiego toastu, chciałem, aby pod moim dachem każdy ułamek płci słabej uczczony był mianem "damy".
Podniosłem głos.
Zachęcały mnie uśmiechy Steerfortha i Graingera.
Markham oburzył się.
Nie, człowiek nie pozwoli dawać sobie lekcji, człowiek wyszedł ze szkół, człowiek nie może znosić podobnego despotyzmu.
Odpowiedziałem, że musi znosić, na co on znów odrzekł, że człowiek nie pozwoli sobie ubliżać.
Przyznałem, że ma słuszność, przypomniałem sobie, że się znajduje pod mym dachem i wezwałem na świadków mej gościnności wszystkie domowe bogi znane starożytnym i nowożytnym ludom.
Odrzekł mi na to, że człowiek zmuszony jest przyznać, żem poczciwy chłopak.
Trąciliśmy się kieliszkami.
Ktoś zapalił cygaro.
Próbowałem znów palić, wzdrygając się cały.
Steerforth wzniósł moje zdrowie i palnął mówkę, która mnie rozczuliła do łez.
Dziękowałem wyrażając błogą nadzieję, że przezacne towarzystwo raczy nazajutrz przybyć znów do mnie na obiadek.
Czemu tylko nazajutrz?
Czemu lepiej nie co dzień, co dzień o piątej, aby mieć więcej czasu na miłą poobiednią gawędę.
Gdy mnie spytano, a może i nie spytano, kogo mógłbym zacytować jako wzór wszystkich niewieścich doskonałości, wymieniłem bez wahania swą ciotkę, pannę Betsey Trotwood.
Pamiętam, że ktoś chłodził rozpalone czoło u okna, w moim sypialnym pokoiku.
Czy nie byłem to czasem ja sam?
Zwracałem się do siebie po nazwisku: "Copperfield, chciało ci się palić, niby nie wiesz, że ci to szkodzi".
Ktoś tam znów nie mógł poznać samego siebie w lustrze.
Czyż czasem nie byłem to ja sam?
Byłem blady jak trup, oczy mi błyszczały i tylko włosy, same włosy musiały być pijane.
Ktoś zaproponował: jedźmy do teatru.
Nie, nie byłem w pokoju sypialnym, lecz za stołem, z butelkami i kieliszkami.
Lampa paliła się jasno.
Po prawej ręce, siedział Grainger, Markham po lewej, Steerforth naprzeciw, gdzieś w oddaleniu, lecz wszystko było w porządku.
Do teatru!
Wyborna myśl!
Jedźmy.
Wyjdę ostatni i zgaszę lampę...
wiecie...
pożary...
Po ciemku drzwi niełatwo dały się znaleźć.
Uchylałem ciągle firanki u okna, aż wreszcie Steerforth ze śmiechem ujął mnie pod ramię i wyprowadził.
Schodziliśmy tak ze schodów jeden za drugim.
Na dole już prawie, ktoś się potknął i stoczył.
Ktoś inny zaznaczył, że to pewno Copperfield.
Rozgniewałem się za oszczerstwo, lecz czując, że leżę na ziemi, zacząłem przypuszczać, że jest w tym może nieco prawdy.
Noc była mglista.
Latarnie, otoczone wielkimi obręczami, rzucały mętne światła.
Jedni utrzymywali, że pada deszcz, ja zaś gotów byłem przysiąc, że jest mróz.
Pod jakąś latarnią Steerforth poprawił mi włosy i spytał: - Czujesz się dobrze, Copperfield, prawda?
- a ja odpowiedziałem: - Nigdy nie czułem się lepiej.
Jakiś człowiek, zamknięty za okienkiem, wyłonił się z mgły, prosząc o zapłatę i pytając z pewnym powątpiewaniem, czy i mnie ma wydać bilet?
Oczywiście.
Znaleźliśmy się w teatrze.
Duszno było, gorąco jak w łaźni, lampy wydały mi się zadymione i w dymie tym, pomimo że było bardzo jasno, niepodobna było rozróżnić stłoczonych ludzkich twarzy.
Na scenie mówiono coś, krzyczano, śmiano się.
Wszystko to zlewało się w niewyraźne szmery.
Muzyka grzmiała, a loże wypełnione były damami.
Zdawało mi się pomimo to, że gmach cały kołysze się, pływa wraz ze mną.
Próżno usiłowałem zatrzymać się w miejscu.
Ktoś zaproponował, abyśmy przeszli na korytarz, na który wychodziły drzwi lóż.
Ujrzałem kogoś na sofie z lornetką w ręku.
Zwierciadło odbiło moją postać.
Nie wiem już, jak i dlaczego wszedłem do jednej z lóż, bełkocząc coś niewyraźnie.
Ktoś zawołał: "Ciszej"!
Panie obejrzały się zdziwione, wystraszone i...
co to!
Ujrzałem Agnieszkę, w tejże samej właśnie loży, do której wszedłem, pomiędzy niemłodą damą i nie znanym mi panem.
Patrzała na mnie - widzę to teraz lepiej zapewne niż widziałem wówczas - ze smutnym zdumieniem.
- Agnieszka!
- wymówiłem.
- Miły Boże, Agnieszka!
- Ciszej!
- odrzekła poważnie.
- Przeszkadzasz wszystkim.
Patrz na scenę.
Starałem się zastosować do jej żądania, skupić uwagę.
Próżno.
Głowa mi opadała.
Zauważyłem, że Agnieszka cofa się w sam kącik loży i rękę w rękawiczce podnosi do czoła.
- Agnieszko!
- bełkotałem.
- Może ci niedobrze?
- Tak, tak - odrzekła szybko - ale nie o mnie tu idzie, Trot.
Wyjdź lepiej.
- Wyjdź...Le...piej...le...piej...?
- powtórzyłem.
- Tak.
Chciałem powiedzieć, że zaczekam na nią na korytarzu, i musiałem coś podobnego bełkotać, bo popatrzała na mnie i cicho ponowiła uprzednią prośbę.
- Wiem, że mnie posłuchasz, Trot!
- mówiła z naciskiem.
- Wyjdź stąd, zrób to dla mnie, poproś przyjaciół, którzy cię tu przyprowadzili, by cię odwieźli do domu.
Miała nade mną tak wielką przewagę, że chociaż byłem w tej chwili rozgniewany, pożegnałem ją natychmiast i wyszedłem z loży, bąknąwszy: - Dbrnoc (co znaczyło "dobranoc").
Wkrótce znalazłem się we własnym sypialnym pokoju.
Steerforth został ze mną i pomagał mi się rozbierać, a ja tymczasem zaklinałem się na wszystkie bogi, że Agnieszka jest moją siostrą i szukałem korkociągu, by odkorkować nowe butelki.
Teraz ktoś leżał w moim łóżku, całą noc majacząc między gorączkowym snem i gorączkowym czuwaniem.
Pomału, pomału, ów ktoś zamieniał się we mnie samego.
Zdawało mi się, że fale podrzucają mnie wraz z pościelą.
Skóra moja wydała mi się twarda i spieczona, język ciężki jak serce rozbitego dzwonu.
Rozpalone do czerwoności dłonie nie dałyby się ostudzić nawet lodem, zdawały mi się rozgrzanymi płytami żelaza.
Wszystko to było jednak niczym w porównaniu z rozpaczą, wstydem, wyrzutami sumienia, które mnie ogarnęły nazajutrz.
Brzydziłem się sobą i tymi głupstwami, które popełnić musiałem, a których nawet nie pamiętałem i odwołać nie mogłem.
A to spojrzenie Agnieszki!
Nie mogłem się nawet z nią zobaczyć, przeprosić jej, przebłagać.
Takie ze mnie było bydlę, żem nawet jej nie spytał, kiedy przybyła do Londynu i gdzie zamieszkała!
Ohydnymi wydały mi się pokoje, w których dnia poprzedniego bawiliśmy się tak wesoło.
W głowie mi się jeszcze kręciło, powietrze nasiąkło dymem cygar, po stołach i podłodze walały się resztki biesiady.
Ani wyjść, ani się podnieść z łóżka!
Był to piekielny dzień.
A wieczór!
Smętnie spożywałem zastygły w tłuszczu kotlet barani, rozmyślając, czy mam skończyć tak marnie jak były lokator tego smutnego mieszkanka
|
WÄ
tki
|