ďťż

Przyglądał się im w trakcie jedzenia i orzekł, że jedli jak świnie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Za to on teraz zachowa się ostrożnie. Nie będzie go wcale słychać. Musi tego pilnować nieustannie. Rozejrzał się dokoła. Naprzeciwko niego siedział Artur ze swym bratem Normanem. Byli to przecież jej bracia — uprzytomnił sobie — i serce wezbrało mu serdecznością ku nim. Jaką miłość wzajemną widać wśród członków całej tej rodziny. W myślach zajaśniał mu obraz wchodzącej matki i powitalnego pocałunku z córką. Widział, jak podchodzą do niego splecione ramionami. W jego świecie nie widywało się podobnych dowodów uczucia między rodzicami i dziećmi. Było to objawienie wyżyn bytu osiąganych przez ludzi z wyższego świata. Ze wszystkich rzeczy, jakie w tym świecie dane mu było dotychczas zobaczyć, ta była najcudowniejsza. Wzruszyło go to niezmiernie i napełniło serce tkliwością. Przez całe życie był spragniony miłości. Jego natura pożądała jej do szaleństwa. Była to jego organiczna potrzeba. Mimo to obchodził się dotąd bez niej i stwardniał w tych warunkach. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak dalece potrzebował uczucia. Nawet teraz jeszcze tego nie rozumiał. Widział tylko przejaw miłości i drżał cały na widok jej wzniosłości, potęgi i czaru. Rad był, że pana Morse'a nie było w domu. Dosyć miał poznając ją, matkę i brata Normana. Artura już trochę znał. Ale osoba ojca, czuł to doskonale, przeważyłaby szalę jego niedoli. Zdawało mu się, że nigdy w życiu tak się nie męczył. Najcięższy znój był w porównaniu z tym dziecinną igraszką. Na czoło wystąpiła mu wilgotna rosa, a koszula cała przesiąkła potem, wyciśniętym przez nawał niezwykłych czynności. Musiał jeść inaczej, niż zwykł to robić dotychczas, posługiwać się dziwacznymi narzędziami, rozglądając się nieznacznie dookoła, uczyć się każdej nowej czynności, z powodzi bijących weń wrażeń wyłaniać każde, by utrwalić je w pamięci i należycie określić. Jednocześnie świadom był siły, która przyciągała go ku niej, przyprawiając o głuchy i bolesny niepokój; prócz tego odczuwał nie gasnące pragnienie wspięcia się na zajmowany przez nią szczebel życia i raz po raz łapał się na tym, jak umysł jego schodzi na manowce jałowych roztrząsań i mglistych planów dotyczących sposobów przedarcia się ku niej. Zarazem zaś, ilekroć jego ukradkowe spojrzenie wybiegało ku siedzącemu naprzeciw Normanowi lub innym współbiesiadnikom, by sprawdzić, którego noża lub widelca należało użyć w danym wypadku, jego myśl chwytała obrazy tej osoby, starając się ocenić ją właściwie, zawsze jednak z j e j punktu widzenia. Ponadto musiał jeszcze rozmawiać, słuchać zwróconych ku niemu i wymienianych pośród reszty towarzystwa słów i w razie potrzeby zdobywać się na odpowiedź, z nieustanną troską o to, by niesforny język nie przekroczył dozwolonych granic. Na domiar nieszczęścia był jeszcze lokaj, który jak uporczywa plaga zjawiał się bezszelestnie za jego plecami i niby sfinks nieubłagany wysuwał coraz to nowe zaklęcia i zagadki wymagające natychmiastowego rozwiązania. Przez cały czas obiadu dręczyła go myśl o miseczkach do płukania palców. Natarczywie i zupełnie nie na czasie stawało przed nim dziesiątki razy pytanie, kiedy się one wreszcie zjawią i jak będą wyglądały. Słyszał kiedyś o takich wymyślnych rzeczach i oto teraz, wcześniej czy później, zapewne w ciągu najbliższych minut ujrzy je, siedzieć będzie przy stole z wyższymi istotami korzystającymi z nich i sam też będzie z nich korzystał. Przede wszystkim jednak w tajnikach myśli, lecz wciąż przedostając się na plan pierwszy tkwiło zagadnienie, jak w ogóle powinien zachować się wobec tych osób. Jaką postawę należy przyjąć? Nieustannie i z największą troską powracał do tego. Przychodziły mu do głowy tchórzliwe pomysły, aby odegrać jakąś rolę, jeszcze lękliwsze jednak głosy wewnętrzne ostrzegały go, że na tej drodze czeka go nieuchronna klęska, że to niezgodne z jego naturą i że musiałby w końcu wyjść na błazna. Rozważania nad właściwym sposobem postępowania sprawiły, że na początku obiadu przeważnie milczał
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.