ďťż

- One tam są...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Nie wątpicie chyba o tym. * Mamy je, a jakbyśmy nie mieli. Nie myśli pan, że to dość frustrująca sytuacja? - spytał z rezerwą Prus. * Myślę, że powinniście poczekać na waszych żoł nierzy - odparł spokojnie Hopkins. - Mieszkałem tu- taj cztery miesiące i jak widać nie poznałem wszystkich tajemnic tego miejsca. Co będzie, jeśli istnieją inne za bezpieczenia? * Być może tak właśnie jest. - Walocha po chwili wahania przyznał mu rację. - Ten budynek tylko z po- zoru wygląda normalnie. * Co on mówi? - Radzi poczekać na przybycie twoich ziomków. Mateusz popatrzył na Anglika podejrzliwie, po czym podszedł do drzwi i chwycił za wąską metalową listwę przyspawaną po obu stronach wrót. Pociągnął z całych sił, potem raz jeszcze. Wrota ani drgnęły. Zaklął bez- głośnie i spróbował jeszcze raz. Walocha obserwował jego poczynania z narastają- cym rozdrażnieniem. * Co ty, do cholery, robisz! - nie wytrzymał wresz- cie. - Odbiło ci?! * Chcę je zobaczyć - odparł ze złością przemytnik. * Walocha! Mateusz! - od strony dworu nadbiegł zasapany Kostas. - Idą na nas! Od strony wsi i od ogro- du! * Ilu ich jest? - spytał szybko dowódca Legionu. * Trudno powiedzieć. - Młodzieniec wzruszył ra- mionami i rozłożył bezradnie ręce. - Chłopaki z kom- panii Sokołów dostrzegli ich pod lasem, nadchodzą też od strony wsi. Chcą nas chyba wziąć w kleszcze! Walocha spojrzał na zegarek, marszcząc brwi. - Dwunasta piętnaście. Zaczęło się. Sierżant Ditrich Gerdtell wychylił ostrożnie głowę zza lipy i zmierzył uważnym spojrzeniem widoczną w od- ległości dwustu łokci bramę majątku. Jego wzrok prze- śliznął się po ogrodzeniu i zatrzymał ponownie na bramie. Nie dostrzegł żadnego z Prusów, był jednak pe- wien, że zajęli pozycje wzdłuż płotu i wyczekiwali swo- ich przeciwników. Oparł ręce o pień drzewa i zagryzł wargi. Zrozumiał nagle, że dotarcie do bramy koszto- wać go będzie wiele wysiłku i jeszcze więcej ofiar. Je- dyną i wątpliwą osłonę stanowiły lipy i żyto, wyso- kie zaledwie na łokieć. Jeśli zdecydowaliby się pełznąć przez zboże, staliby się ślepi, głusi i na dodatek wyszli- by wprost pod lufy. Drzewa, rosnące w sporych odstę- pach, też nie dawały żadnej osłony. Sierżant westchnął ciężko i obrócił się za siebie. Sześćdziesięciu mieszkań- ców Novego Sadu, przycupniętych w grupkach po kil- ku, szeptało coś między sobą, najpewniej zastanawiając się, co czeka ich już za chwilę. Przez twarz komturialne- go przemknął cień niepokoju. Był pewien, że ci ludzie, w większości brzuchaci, starsi panowie i gołowąsy, nie wytrzymają napięcia i zawiodą w decydującej chwili. Jak poprowadzić tę zbieraninę, aby nie rozpierzchła się na odgłos pierwszych wystrzałów? Gdyby zamiast tej hałastry miał tu swoich ludzi, wiedziałby, co robić. Ci jednak mieli inne zadanie do wykonania, on zaś otrzy- mał rozkaz związania jak największej liczby Prusów w tej części parku. Jak ma nawiązać walkę, skoro wielu z jego nowych podkomendnych ledwie potrafi obcho- dzić się z bronią? Jego rozważania przerwało pojawienie się posterun- kowego Schmidta. Policjant, przeskakując od drzewa do drzewa, dotarł do komturialnego i przysiadłszy sku- lony, też zapatrzył się na ogrodzenie. - Są tam, prawda? - spytał ponuro. - Cóż za niedorzeczne pytanie - odburknął sier- ant. - Nie sądzi pan chyba, że uciekli. - Wystarczy, jeśli będzie ich ze dwudziestu. Przy ta- kiej konfiguracji terenu nie podejdziemy bliżej jak na •:to łokci. Jeśli chce pan złamać pruską obronę, powi- uen pan zmusić tych ludzi do szturmu, a to nie będzie atwe. O tym też pan wie? Sierżant zacisnął usta. - Milczy pan - posterunkowy pokiwał głową. - Wydaje mi się, że pański dowódca wyznaczył panu bar- dzo niewdzięczne zadanie. Kazał stanąć na czele stada owiec, które mają iść na rzeź. Naprawdę fatalna spra- wa... - Policjant zamilkł nagle i zerknął przez ramię. Wśród wieśniaków zapanowało niespodziewane po- ruszenie. Zygfryd Kiiste tłumaczył coś zawzięcie swoim •tomkom, wskazując co chwila na majątek. * Cholerna gnida! - warknął komturialny. - Bez orzerwy ich buntuje! * Jeszcze chwila i rozejdą się do domów. - Posterun- ; owy potwierdził jego obawy, smutno kiwając głową, 'nał tych ludzi. Gerdtell zaklął pod nosem, zarzucił karabin na ra- mię i nisko przygięty przebiegł na drugą stronę alei, udnym ruchem zsunął karabin i zdzielił sadownika
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.