ďťż

Z drugiej strony dachu można było patrzeć na morze, port i na uliczkę, która stamtąd prowadziła do siedziby templariuszy...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Potem dzieci odkryły małe okno w murze wieży. Jak gekony, o których dawno zapomnieli, przesunęli się na brzuchach aż pod okno... Hrabina siedziała w kręgu swych dworek, które zajmowały się pilnie szyciem kosztownych sukien z materiałów zdobytych na Greku. Laurencja nie wiedziała wprawdzie, do czego miałyby się przydać, rada jednak była, że paplanina nie kreci się wokół spraw, które napełniały ją troską. Przez otwarte okno zobaczyła wracającego Williama. Kiedyś był jej kulą u nogi, teraz jedyną osobą, przed którą mogła się wygadać. Wyszła mu naprzeciw. - Williamie - odezwała się - nie wytrzymam już tutaj dłużej. Chcę mieć pod tyłkiem albo skały Otranto, albo pokład triery, ale nie tę kwaterę wojowniczych mnichów, sto pięćdziesiąt stóp długą i sto piętnaście szeroką, widok na morze zasłonięty magazynami portowymi, posiłki o matutinie* i w porze nieszporów, w południe czystą wodę, jak konie, których odór góruje nawet nad wyziewami kuchennymi, do tego ten wieczny szurgot, pierdzenie, żarcie pełnym pyskiem i co chwila rżenie! - Widzę, że jesteście, pani, gotowa do nowych czynów. Triera i wasza załoga również. Trzeba jeszcze pokonać łańcuch portowy, a potem już tylko splunąć w ręce. Drugi raz nie powinniście się dać złapać! - Jak to? Nie chcesz z nami... - Porzućcie takie myśli - rozległ się nad nimi głos Gawina. Templariusz szedł właśnie w dół po schodach i słyszał co najmniej ostatnią część rozmowy. - Wybijcie sobie z głowy ucieczkę - ostrzegł surowo, potem jednak stał się uprzejmiejszy. - Czekajcie tu, póki wszyscy nie wyjadą. - Zmuszą nas, aby płynąć wraz z nimi - zaoponował William. - Wówczas pożeglujecie w imię Boże razem z całą flotą. Na pełnym morzu łatwiej możecie się odłączyć, aniżeli tutaj wyjść z portu. - Moglibyście w dniu warty templariuszy opuścić ten łańcuch... - napomknęła hrabina, ale Gawin przerwał jej ostro. - Templariusz z powodu zdrady stanu przed trybunałem wojennym?! - Nie wiecie po prostu o niczym - wtrącił William łagodząco, Gawin jednak rzucił mu protekcjonalne spojrzenie. - Nie jestem minorytą i mówię tutaj głośno i wyraźnie do twoich nie umytych uszu, głupcze: nie chcę o tym nic wiedzieć i słyszeć! W przeciwnym razie pierwszy znajdziesz się w karcerze! - Czerwony Sokole - powiedziała Jeza - nie mogę sobie tego wprawdzie przypomnieć, ale William wiele razy nam opowiadał, jak wyratowaliście nas z Montségur. - Razem z Zygisbertem! - przytaknął jej Rosz. Mały Mahmud długo przyglądał się człowiekowi w wieży. - Ja też cię znam - stwierdził stanowczo. - Widziałem cię z moim ojcem. - To się mogło zdarzyć, jeśli jesteś synem Bajbarsa - odparł Czerwony Sokół. - Jak jednak mam tym razem was uwolnić, gdy sam jestem więźniem, a wy gośćmi tego domu? - Chcemy stąd uciec - oświadczył Rosz. - Oni zabili Guiscarda... - To ten człowiek, tam! - Jeza pokazała w dół na uliczkę, która prowadziła do portu. Zeskoczyła z kolan Czerwonego Sokoła i wszyscy troje stłoczyli się przy oknie. Anioł z Karos, czarnobrody olbrzym, ze świtą złożoną z kilku swoich Greków, przy wtórze głośnego śmiechu i nawoływań, które dochodziły aż do pomieszczenia w wieży, napastował kobietę samotnie idącą pod górę. Kobieta przesłoniła twarz chustą i przyspieszyła kroku. Prześladowcy byli szybsi i gonili ją jak psy zwierzynę. Ich przywódca, ten kolos, wybuchnął grzmiącym śmiechem, gdy kobieta w końcu potknęła się i upadła, a sfora chwyciła ją za ręce i rozciągnęła na wznak na niskim murze. Chusta spadła niewieście z głowy, suknia zadarła się i odsłoniła najpierw kolana, potem uda. - To jest przecież Madulajn! - zawołał Rosz zdenerwowany. - Powinni ją puścić! Czarnobrody olbrzym stąpał w kierunku Madulajn, rozpinając pas. - Musimy jej pomóc! - krzyknął Rosz, jakby mógł tym nastraszyć Anioła z Karos. Olbrzym zatrzymał się nagle i ryknął na kompanów, którzy trzymali Madulajn, zaczął ich nawet okładać pięściami, tak że polecieli na bok jak sienniki, przygięli się do ziemi i uciekli w popłochu. Teraz dopiero świadkowie w wieży zobaczyli rycerza, który nadchodził sprężystym krokiem. Był to brat króla Francji, Robert z Artois. Madulajn podniosła się i przyklękła z wdziękiem, nim znowu zarzuciła chustę na głowę i pospieszyła w kierunku siedziby Świątyni. Hrabia Artois nie zatrzymał się długo przy Greku, lecz po krótkiej wymianie słów podążył dalej. Olbrzym popatrzył teraz za znikającą Madulajn, potem za księciem, wreszcie podciągnął spodnie na potężny brzuch i odszedł. - Hrabia Robert chyba go zbeształ. Co mógł mu powiedzieć? - dopytywała się teraz Jeza. - Że należy najpierw grzecznie spytać damy, nim się jej zaproponuje swoje towarzystwo bądź inne starania! - odparł śmiejąc się Czerwony Sokół. - Książę jest bohaterem! - stwierdziła Jeza. - To prawdziwy rycerz! Położone na poziomie dziedzińca pomieszczenia gospodarcze Świątyni nie były wcale rajem dla Williama z Roebruku. Piwnicy z winem też nie udało mu się odkryć, a personel kuchenny składał się wyłącznie z mężczyzn. Nastrój więźniów Świątyni wahał się od rozdrażnienia do przygnębienia. Tej sytuacji nie można było dłużej wytrzymać. Ani hrabina, ani jej triera nie dały się na dłuższy czas uwiązać na łańcuchu, nie mówiąc już o Roszu i Jezie. William postanowił się rozejrzeć i poszedł na bazar, najlepsze źródło najświeższych wiadomości. Włóczył się tam przez chwilę, gdy nagle zasłonięto mu oczy i ktoś, nie zważając na jego duchowny ubiór, zawołał: - Witaj, piękny cudzoziemcze! W tej samej chwili Ingolinda rzuciła mu się na szyję. - William, mój William! Czy to naprawdę ty? - Ingolinda, ladacznica z Metzu! - wyrwało się minorycie niezbyt po rycersku. - Twojej cipy nie mogło oczywiście zabraknąć na tej schadzce tysiąca ogonów! I każdy gotów do ostatniego sztychu, filozofował mnich dalej już w myśli, nim go wypchną na surowe morze, nim wiatr pustynny wdmuchnie mu piasek do spodni albo strzała wbita w szyję czy żelazo w serce każą wydać ostatnie tchnienie. Takie i gorsze obrazy krążyły Williamowi z Roebruku w jego flamandzkiej chłopskiej głowie, gdy tymczasem uradowana Ingolinda, paplając bez przerwy, chwyciła go za rękę i pociągnęła do swego wozu na skraj targowiska. - Co mnie obchodzi tysiąc szlachetnych tłoczków, które ma Cypr do zaoferowania, jeśli mi się twój żuraw sprzeciwia? Święty Franciszku! Myślałam, że on jest obwisły i martwy jak jego pan, który złożony na tarczy jak na marach, przykryty flagą, przedefilował przede mną w Konstantynopolu
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.