ďťż

Ku upadkowi chyliły się zabudowania, rozlatywały stajnie i obory, spichlerze i stodoły, zapadła się studnia, zarastał niegdyś gwarny dziedziniec i ujeżdżalnia koni,...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Żmogus 287 niczym dobry duch przemykał pośród zrujnowanego obejścia, za rękę wiodąc chłopca. Niewiele mu opowiadał, żeby nie podniecać wyobraźni. Zbyt nieodporna psychika. Człowiek powinien być zahartowany. Kamieniarz uważnie obserwował Żmogusa, aż postanowił uwiecznić go w bryle kamienia, wydobyć go stamtąd. Wyostrzył całą kolekcję dłut, podreperował piłę do cięcia głazów, przygotował nowe wojłoki do szlifowania, naciągnął je na bęben szlifierki i zatopił się w pracy. Zgrzytało i chrzęściło wokół, pył gryzł oczy, zatykał gardło. Wyłoniły się kontury, niewyraźne, jakby zamazane, ale już postać lekko przygarbiona, zwalista, o zamaszyście uchwyconym ruchu mocno sklepionych ramion, ogromnych dłoniach i nieproporcjonalnie masywnej głowie. Zasępione oczy, wyraziste czoło, stanowczo zarysowany podbródek. Wykuję i dam mu na pamiątkę w prezencie, ciekawe, jak przyjmie - dumał kamieniarz - co powie. Ma to wyglądać tak, jakby postać miała duszę, wewnętrzną energię, a miejsce na duszę trzeba znaleźć. Niby kamień, ale z duszą od środka - cała sztuka i zagadka udanej roboty. Posąg wyłaniał się powoli, odsłaniały się rysy, wyraźniały szczegóły, mozolnie uzyskiwała odpowiedni kształt bryła głowy, formował się duch. Kamieniarz z trudem wydzierał każdy fragment, uwalniał z kamiennych więzi charakter. Ja przeminę, Żmogus przeminie, zostanie przynajmniej kamienny posąg. Może ktoś w przyszłości zechce spisać historię Żmogusa, przy okazji moją. Nie trzeba będzie tworzyć jakichś zmyślonych postaci, spojrzy 288 na kamień i prawdę odczyta, resztę okoliczni dopowiedzą. Przetaczają się wojny. Obce armie plądrują gospodarstwa, rozgrabiają majątki. Zdziczałą zwierzynę ładują do ciężarówek. Pod ranek okrążają domostwa, rabują zboże na polach, wyrzynają ludzi. Których nie zarżną, pakują do bydlęcych wagonów i na wieczną zmarzlinę. Nowa cywilizacja. Od tych porządków zdychają żuki w gównie, ścięte powietrzem spadają martwe ptaki, ludzie w proch się przemieniają. Czyżby Bóg przeklął te strony? Drugi potop nasłał. Pożoga i gwałt. Mało niewola, na dodatek upodlenie, wpajanie lęku, znęcanie się nad żywym i martwym. Dozwolona zemsta historii. O, jeszcze trochę podszlifuję obuwie i dokładniej uformuję marynarkę, zagięcia rękawów i spodni. Kamieniarz zmieniał dłuta, przymierzał do każdej fałdy inne, inaczej ustawiał ostrze, znajdywał odpowiedni kąt, stukał młotkiem uważnie. Ile liter wykuł, ile nazwisk, płaskorzeźb. Ejszyski kamieniarz, Buklis, silny jak buk, chytry jak lis - mawiał o sobie. Sława jego sięgała za Wilno. Ile sękatych dębów powołał do życia. Świacko-Świackiewicz do dziś na przykościelnym cmentarzu wartę trzyma, Sieklucki z Hornostaiszek, podstoli lidzki, ksiądz Zasztowtt, ksiądz Montwiłł z Montwili-szek. Dla swojej rodziny też kilka pomników wykuł. Buklis rodzinny fach dobrze znał. Ani dnia wytchnienia. Z dumą wypinał pierś: taki już się urodziłem. Nauki pobierał dawno temu, aż koło Kielc, w Su-kowie i Niestachowie, gdzie pewien rzeźbiarz z Peters- 289 burga szkołę kamieniarską prowadził. Buklis granit z tamtejszych kamieniołomów zamawiał na własny rachunek. Marmur świętokrzyski, a nawet pińczowski. Sporo też ciął w drewnie, przeważnie święte figury. Ale najtrwalsze ciosał w kamieniu. Dla własnej przyjemności dobierał modela, dla przykładu Żmogusa. Łączyła ich nawet jakaś daleka nić pokrewieństwa czy powinowactwa, trudno dociec. Korzenie gubiły się w pomro-kach. Zawsze musiał dopasować głaz, dobrać cokół. Żmogus na swój dzień czekał w stodole, bo tam przeważnie rzeźbił i kuł Buklis. Gotowe dzieła wystawiał na podwórzu. Zaludnił w ten sposób cały dziedziniec. Ale kucie w kamieniu Żmogusa szło niesporo. Kamieniarz za bardzo dbał o wierny przekaz. Dla odmiany kuł kraty w sąsiednim budynku, gdzie miał podręczną kuźnię i narzędzia. O kowalstwie wiedział również niemało i często dla zainteresowanych prowadził ni to wykłady, ni pogadanki. * * * Szaulis w każdej chwili, wedle kaprysu, mógł wyciągnąć broń i strzelić. Nikt by prawdy nie dochodził. Porcja ołowiu była jedyną niepodważalną prawdą, niepodlegającą weryfikacji. Naprawdę nie istniał chyba na świecie występek, na który by się szaulis nie poważył. - Nie szypi, nie szypi, a potakuj... Ja ciebie gabam w renkawiczkach, a ty w dusza z pazurami leziesz. Ty sztorcem do mnie - słowa pobrzmiewały groźnie. 290 - Paszkudztwa, paszkudztwa... Tylko tym mnie karmisz. Po darmo moj zachód - jazgotał szybko. Kot czochrał grzbiet o nogę stołu. - Dochował sia ty tura, nie kota. A któż jemu chwost obrombał, a? - Widocznie komuś przeszkadzał - niechętnie odparł Żmogus - a prawda, tur, nie kot. Boża skacina. Luźne, niezobowiązujące sąsiedzkie pogawędki, prawie niewinne. Niezapowiedziane beztroskie wizyty. Jakie niespodzianki szykowały? Najdrobniejsza nieostrożność groziła śmiertelnym wypadkiem. „Może i straciwszy ja figura, ale pretensjow mnie nie brakuje" - powiedziałaby baba babie, ale tu odbywała się rozmowa mężczyzn. Szaulis wypowiadał twarde, zatrute groźbą słowa. Półsłowa, ledwie „namioki"
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.