ďťż

Ale Udałowowi i władzom miejskim stały one kością w gardle — zapadliska nie da się zaplanować...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
W zapadlisku jest dla pracownika gospodarki komunalnej coś wstydliwego — groszowy, pokątny żywioł. Teraz nad dziurą w jezdni stały butle, leżały książki. I były one nie tylko przeszłością, lecz także przyszłością. Przyszłością, w której nazwisko Udałowa będzie odmieniane na wszelkie sposoby przez działaczy kultury jak kraj długi i szeroki aż do Wołogdy, w której będzie mu się wyrzucać ciasnotą umysłu i zaściankowość. Był wręcz pewien, że padnie słowo „zaściankowość”. Trzeba więc było ratować sytuację i dowodzić. — Dużo tam tego? — zapytał Udałow, unosząc kapelusz i ukazując wypukłe czółko z głębokimi zatokami. — Całe laboratorium — odparł spod ziemi operator koparki, który już zapomniał o swym pierwotnym zadaniu i przeszedł do obozu przeciwnika. — Warto zabezpieczyć znalezisko — powiedział Misza zza pleców Edika. — Należy zaprosić specjalistów z obwodu. — Popełniacie błąd — zaripostował trzeźwo Udałow. — Nasi specjaliści są nie gorsi od obwodowych. My przecież, towarzysze, mamy Kastielską! Ostatnie słowo wymówił tak głośno, jakby spodziewał się oklasków, i rzecz zdumiewająca — jest taka szczególna intonacja, znana ludziom zaprawionym w przemówieniach, która w połączeniu z dowolnym nazwiskiem zmusza obecnych do uniesienia dłoni i klaśnięcia nimi. Przy słowie „Kastielską” w tłumie rozległy się oklaski. Udałow uśmiechnął się w duchu. Wziął górę nad tłumem. Sytuacja została opanowana. Piwnica będzie zasypana. Helena Siergiejewna w każdym innym wypadku nie pozwoliłaby się okręcić wokół palca. Zażartowałaby, powiedziałaby jakąś złośliwość, którą zawsze miała na podorędziu. Ale teraz, kiedy stała i czekała, co znajdą, kiedy patrzyła na przyniesione przedmioty, zrozumiała, że nie ma sensu rozpoczynać wojny z Udałowem. Znaleziska nie były takie znów stare. — Teraz, towarzysze, pod okiem Heleny Siergiejewny uratujemy skarby kultury i odniesiemy je do muzeum. Słusznie? — Słusznie — odparli słuchacze. — No, gdzie mamy skarb kultury numer jeden? Korneliusz zerknął na wielką butlę i poczuł nieodpartą chęć ‘kopnięcia skarbu numer jeden — właśnie owej butli. Zapragnął nawet powiedzieć narodowi, że wszystkie te graty to po prostu wyposażenie przedrewolucyjnej bimbrowni. Ale się powstrzymał. Badacze podziemia po wysłuchaniu mowy Udałowa znowu poszli wynosić rzeczy z drugiej izby. Udałow wysłał umyślnych do domu towarowego po papier pakowy. Helena Siergiejewna przykucnęła i wzięła do ręki jedną z książek. Ostrożnie, podważając paznokciem, otworzyła zardzewiałe zameczki oprawy i przewróciła pierwszą stronę. Widzowie pochylili się nad nią i bezdźwięcznie poruszając dziesiątkami ust sylabizowali tytuł starej książki. 6 Milica Fiodorowna ocknęła się. Dręczyło ją przeczucie. Na skroni niespokojnie pulsowała żyłka. Coś wydarzyło się w trakcie króciutkiego snu. Zegar podróżny Pawła Boure wskazywał trzecią. Album w safianowej okładce leżał na stole, był dla kogoś przygotowany. Przez szybę dobiegały z ulicy strzępy rozmów. Trzeba wrócić do okna. Wówczas myśli przebudzą się, jak obudziło się ciało, i wszystko wróci na swoje miejsce. Kotka, wyrwana ze snu, zdumiała się żwawością ruchów swej pani. Portrety znajomych, akwarele i zrudziałe fotografie spoglądały na Milicę Fiodorownę obojętnie lub wrogo. Ich oryginały dawno już umarły i nie przebaczyły pani Bakszt godnej pozazdroszczenia długowieczności. Różowa poduszeczka czekała na parapecie. Milica Fiodorowna oparła się ostrym łokietkiem i wyjrzała spomiędzy doniczek. Na ulicy niewiele się zmieniło. Tłum się przerzedził. Przed Heleną Siergiejewną Kastielską stały na asfalcie jakieś przedmioty i butle o staroświeckim wyglądzie. Sama zaś muzealna dama siedząc w kucki — w pozie, jaka nie przystoi jej wiekowi — kartkowała zniszczoną książkę. To znaczy, że piwnica nie była pusta, że coś w niej znaleziono. Milica Fiodorowna zmusiła się do myślenia. W mózgu drgnęły zwapniałe naczynia, żwawiej pobiegła krew i po całym pokoju rozniósł się cichutki trzask, jakby ktoś brązowym kluczykiem nakręcał stary zegar. Dokąd prowadziło przejście z tej piwnicy? Przecież nie wchodziło się do niej z ulicy? Do ojca Serafima? Nie, jego dom, dopóki nie spłonął, stał w głębi, za kępami potrójnego bzu. Może do domu sąsiadującego z Baksztami, po tej samej stronie ulicy? To również niemożliwe, gdyż w tym miejscu od niepamiętnych czasów wznosił się skład zboża. Może do oficyny? Tam były zielone okiennice z otworami w kształcie serduszek, i coś jeszcze wiązało się z tą oficyną… — Milico — męski głos odezwał się przy drzwiach, głos znajomy i wiecznie młody. — Proszę się nie lękać. Poznaje mnie pani? — Wcale się nie boję, mój przyjacielu — odparła poważnie i cicho Milica Fiodorowna, usiłując odwrócić się wraz z fotelem. — Już nie potrafię się bać. Proszę podejść do światła. Starzec zbliżył się do okna, ciężko opierając się na sękatej lasce z bukszpanu. Miał siwą, pożółkłą brodę, niedawno podstrzyżoną. Wulgarny odór wody kolońskiej, odór taniej razury rozlał się po pokoju, kłócąc się z innymi, zadomowionymi w nim zapachami. Te domowe zapachy — naftalinowy, waniliowy, wełniany, kamforowy — starały się wyprzeć natręta, ale aromat „Chypre’u” bezczelnie zajął środek pokoju i po chamsku szczerzył zęby. — Proszę mi wybaczyć, Milico — powiedział starzec. — Dopiero co byłem u fryzjera
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.