ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Miałem
dziwny sen. Śniłem, że jestem bezpieczny.
Oszołomiony, ocknąłem się przed świtem. Nabrałem tchu i uświadomiłem sobie, że
leżę na łóżku Błazna. Chyba właśnie wstał. Cicho kręcił się po komnacie, wybierając
ubranie. Chyba wyczul, że na niego patrzę, bo podszedł do łóżka. Dotknął mojego czoła,
łagodnie popychając głowę z powrotem na poduszkę.
Śpij dalej. Możesz pospać jeszcze trochę. Sądzę, że to ci się przyda.
Dwoma urękawiczonymi palcami nakreślił dwie bliźniacze linie od czubka mojej
głowy po nasadę nosa. Znów zasnąłem.
Obudziłem się ponownie, ponieważ mną potrząsał. Na łóżko obok mnie leżał mój
błękitny strój sługi. Błazen był już ubrany.
Czas na łowy powiedział Błazen, kiedy zobaczył, że już nie śpię. Obawiam
się, że musisz się pospieszyć.
263
Ostrożnie uniosłem głowę. Polał mnie kark i krzyż. Usiadłem na łóżku. Czułem się
tak, jakbym stoczył walkę na pięści... albo miał atak. Bolał mnie policzek w miejscu,
gdzie go sobie przygryzłem. Odwróciłem głowę i zapytałem:
Czy miałem w nocy atak?
Po krótkim wahaniu odrzekł:
Chyba tak, ale słaby. Rzucałeś głową i dygotałeś we śnie. Przytrzymałem cię. Po
chwili ci przeszło.
Nie chciał mówić o tym tak samo jak ja. Powoli ubrałem się. Wszystko mnie bolało.
Na lewym ramieniu miałem ślady jego palców małe ciemne kręgi siniaków. A zatem
ten silny uścisk nie był złudzeniem. Zobaczył, że oglądam rękę i skrzywił się ze współczuciem.
Zostawia sińce, ale czasem pomaga tylko tyle mi wyjaśnił.
Poranne polowania w Wietrznym niewiele różniły się od porannych polowań w Koziej
Twierdzy. Wokół panowała atmosfera skrywanego podniecenia. Śniadanie zjedzono
pospiesznie, stojąc na dziedzińcu, a wysiłki kucharek pozostały prawie niedocenione. Ja
wypiłem tylko kufel piwa, gdyż bałem się wziąć coś do ust. Jednak przezornie zrobiłem
to, o czym wspominała poprzedniego dnia Wawrzyn: schowałem nieco prowiantu do
juków i postarałem się napełnić bukłak świeżą wodą. W tłumie dostrzegłem Wawrzyn,
ale była bardzo zajęta rozmową z co najmniej czterema osobami jednocześnie. Lord
Złocisty przeszedł przez dziedziniec, witając wszystkich życzliwym uśmiechem. Córka
Szarawych nie odstępowała go ani na krok. Uśmiechała się trajkotała jak najęta, a lord
Złocisty słuchał z uwagą. Czyżby młody Uprzejmy patrzył na to z lekką irytacją?
Ze stajni przyprowadzono konie, osiodłane i wyszczotkowane. Mojakara nie wyglądała
na przejętą ogólnym zamieszaniem i znów zdumiała mnie jej pozorna apatia.
Wydawało mi się, że na dziedzińcu jest dziwnie cicho. Po chwili uśmiechnąłem się pod
nosem. No tak, nie było słychać podnieconego ujadania, które podnosi na duchu i ożywia
konie. Nie było psów. Myśliwi i naganiacze dosiedli koni, a wtedy przyprowadzono
gończe koty.
Było to zwinne zwierzęta o wydłużonych ciałach pokrytych krótkim futrem. Ich łby
na pierwszy rzut oka wydawały się małe. Ich sierść miała ciemnobrązowy kolor, lecz patrząc
pod pewnym kątem można było dostrzec na niej jaśniejsze cętki. Długie i cienkie
ogony wydawały się obdarzone własnym życiem. Koty weszły miedzy stojące na dziedzińcu
wierzchowce tak spokojnie, jak psy między owce. To były grupardy, które doskonale
wiedziały, co oznacza takie zgromadzenie ludzi i koni. Każdy sam odszukał swojego
pana. Ze zdumieniem patrzyłem, jak spuszczone ze smyczy, zwinnie wskoczyły na
końskie grzbiety. Zobaczyłem jak pani Brzeczka obraca się w siodle i mówi coś czule
do swojego kota, a grupard Uprzejmego kładzie łapę na jego ramieniu i lekko przyciąga
do siebie, żeby otrzeć się pyskiem o jego policzek. Na próżno czekałem na jakiś prze-
264
jaw Rozumienia. Było niemal pewne, że oboje posiadają te magię, lecz panowali nad nią
w stopniu, jaki uważałem za niemożliwy. W tych okolicznościach nie odważyłem się nawiązać
kontaktu ze Ślepunem, chociaż bardzo tego chciałem. Milczał tak zawzięcie, jakby
go wcale nie było. Niedługo, obiecałem sobie, niedługo.
Ruszyliśmy na wzgórza, gdzie Unik obiecywał dobre tereny łowieckie do polowania
na ptaki i niezłą zabawę. Jechałem z tyłu wraz z innymi sługami, wdychając kurz.
Pomimo wczesnej godziny, dzień zapowiadał się na niezwykle ciepły. Wzbijany kopytami
koni kurz wisiał w nieruchomym powietrzu. Gleba na tych wzgórzach miała dziwną
konsystencję, gdyż pod cienką warstwą darni krył się drobniutki pył. Niebawem pożałowałem,
że nie zabrałem chustki do zasłonięcia nosa i ust, a wiszący w powietrzu
kurz nie zachęcał do rozmów. Miękka ziemia tłumiła stukot kopyt, a brak ujadających
psów sprawiał, że jechaliśmy w niemal głuchej ciszy. Wkrótce opuściliśmy brzeg rzeki
i trakt, aby pojechać skąpanym w słońcu zboczem, przez gęste szarozielone krzaki.
Podążaliśmy przez kolejne, zwodniczo podobne do siebie wzgórza i wąwozy.
Kiedy wjechaliśmy na szczyt kolejnego wzgórza, myśliwi sporo nas już wyprzedzili
i jechali dalej. Myślę, że stado wypłoszonych przez nas ptaków zaskoczyło nawet Unika,
ale wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie zdążyłem zauważyć, czy jeźdźcy spuścili
koty, czy też zwierzęta same skoczyły na ofiary. Te były dużymi, ciężkimi ptakami, które
musiały przebiec kawałek po ziemi, łopocząc skrzydłami, zanim wzbiły się w powietrze.
Kilku nigdy się to nie udało, a zauważyłem co najmniej dwa strącone w locie przez
podskakujące grupardy. Koty były niewiarygodnie szybkie. Zeskakiwały ze swoich poduszek,
zwinnie odbijały się od ziemi i z szybkością atakującego węża dopadały uciekające
ofiary. Jeden powalił dwa ptaki, chwytając jednego w szczęki, a drugiego przyciskając
przednimi łapami do ziemi. Zauważyłem, że za nami jechała czwórka czy piątka
chłopców na kucach. Teraz pobiegli naprzód, zbierając trofea do worków. Tylko jeden
grupard nie chciał oddać swojego łupu. Mówiono, że to młode zwierzę, jeszcze niezbyt
dobrze wytresowane.
Przed zamknięciem worków ptaki pokazano lordowi Złocistemu. Jadąca obok niego
Zydel wysunęła się naprzód, żeby lepiej przyjrzeć się trofeom. Lord Złocisty wyrwał
pióra z ogonów kilku ptaków, po czym wezwał mnie do siebie
|
WÄ
tki
|